Krystian zamiast na Oksfordzie przez kilka tygodni uczył się chemii na Podkarpaciu, Ola na medycynie długie godziny spędzała nie w laboratoriach, a w swoim pokoju w Krzyżu Wielkopolskim. - Ale mogło być gorzej – mówią zgodnie moi rozmówcy. Mają rówieśników, którzy nigdy nie byli na swoich uczelniach i nawet legitymacje dostali pocztą.
W marcu 2020 roku na kilka tygodni przed maturą z powodu pandemii rząd zdecydował o zamknięciu szkół.
- Teraz mogę to powiedzieć bez konsekwencji, ale ostatniego dnia stacjonarnych lekcji… poszliśmy na wagary. Dasz wiarę? Nie poszliśmy na historyczną lekcję polskiego i nawet o tym wtedy nie wiedzieliśmy. Byliśmy przekonani, że za dwa tygodnie wrócimy na zajęcia – wspomina Emilia Kaczmarek, ubiegłoroczna maturzystka z Tychów.
Dziś już wiemy, że maturzyści do szkoły nie wrócili wcale. Pod koniec kwietnia z kolegami i koleżankami z klasy żegnali się w większości zdalnie - machając do siebie z ekranów komputerów. Polska była w lockdownie. Świadectwa odbierali ze szkół, najpierw stojąc w długich kolejkach, w odstępie dwóch metrów od siebie. Do sekretariatów wchodzili pojedynczo, często w rękawiczkach, w powietrzu unosił się nie zapach kwitnących kasztanów, a płynu do dezynfekcji. Zresztą kasztany już przekwitły, bo egzaminy dojrzałości przesunięto na czerwiec.
Emilia była jedną z ośmiorga maturzystów, którzy opowiadali mi wtedy o swoich obawach i planach. Koniec pandemii wydawał się bliski, a studia na jesieni były ekscytującą perspektywą. Postanowiłam sprawdzić po roku, co z ich przewidywań się sprawdziło. I zobaczyć, jak wygląda studiowanie - bez stacjonarnych zajęć, imprez w akademikach, a niekiedy bez wychodzenia z domu.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam