Kinga wszędzie szukała włosów Oliwki. Pozbierała je po domu i włożyła do specjalnej szkatułki. Do trumny dała córce wszystko, czego ta by potrzebowała. Farby. Płótno do malowania. Pędzle. Ulubioną poduszkę z konikiem. I grę – chińczyka. Bo bardzo dużo w niego grały.
Kalina paliła na komodzie w jadalni świeczkę. Nazywała ją "Światełkiem dla Marysi". Obok świeczki kładła słodycze. Skoro innym swoim dzieciom dawała słodkości, to nie mogła pominąć Marysi. Nie potrafiła.
Małgorzata pisała listy do Justyny. Opowiadała w nich o wszystkim, o czym nie miała okazji porozmawiać z córką za życia. O tym, jak poznała swojego pierwszego męża na obozie harcerskim na Mazurach. O tym, jak w ciąży rzygała jak kot. I o tym, jak babcia z nakręconymi na wałki włosami wyrabiała ciasto drożdżowe.
Lidia codziennie chodziła na cmentarz. Nie wyobrażała sobie, by znicze mogły zgasnąć, a kwiaty zwiędnąć. I robiła to od samego początku. Od dnia, w którym dowiedziała się, że zamiast wózka musi wybrać trumnę.
Każda z nich opowiada o stracie dziecka. I o tym, jak coś takiego przetrwać. I jak dalej żyć.
Małgorzata i Justyna. (Nie)szczęśliwa liczba jedenaście
Jedenaście to była jej liczba. Justyna mieszkała na 11. piętrze w apartamencie o numerze 1111. Pracowała na 11. piętrze redakcji dziennika "Chicago Tribune", a także na 11. piętrze biura firmy reklamowej Ogilvy & Mather. W tym roku minęło 11 lat od jej śmierci. Od dnia, w którym Justyna po prostu zniknęła.
Jest 3 maja 2011 roku. Tego dnia, wieczorem, Justyna ma spotkać się ze swoją mamą Małgorzatą. - Chciałam odebrać córkę z pracy. Powiedziała, że musi zostać trochę dłużej, żeby dokończyć projekt - opowiada Małgorzata.
Małgorzata jedzie więc wraz ze swoim mężem do restauracji. Zajęta rozmową patrzy na telefon o godzinie 18.52. Widzi nieodebrane połączenie od swojej córki z 18.29. I wiadomość SMS: "Skoro nie odbierasz, to idę na piechotę". Małgorzata prosi o zapakowanie na wynos kolacji dla córki i udaje się do domu. W drodze powrotnej mija skrzyżowanie oraz stojące na nim wozy straży pożarnej i karetkę pogotowia. Mąż pyta, czy chce podjechać bliżej, by zobaczyć, co się stało. Małgorzata fuka na niego, że nie, bo przecież Justyna czeka w domu na kolację. Justyny w domu jednak nie ma. A Małgorzatę ogarnia przeraźliwy chłód. Po chwili dzwoni syn: "Mamo, Justysia miała wypadek. Jest w szpitalu Northwestern. Mamo, na pewno nic wielkiego się nie stało". Małgorzata chce biec do szpitala, ale powstrzymuje ją mąż. Zamawiają taksówkę i jadą prosto do Northwestern.
- Przed szpitalem zobaczyłam policjanta wychodzącego z izby przyjęć. Rzuciłam się do niego, a on powiedział tylko, że Justyna jest w krytycznym stanie. Wbiegłam do środka. Rozpaczliwie rozglądałam się na wszystkie strony. Nie wiedziałam, gdzie iść. Ktoś zabrał mnie do jakiegoś małego pomieszczenia. Przyszła lekarka i powiedziała, tak po prostu powiedziała, że Justyna nie żyje. Upadłam. Wyłam jak dzikie zwierzę - opowiada Małgorzata. Justynę potrącił na skrzyżowaniu kierowca autobusu wycieczkowego. Była praktycznie bez szans. Zmarła w wieku 26 lat.
Choćby przyszło tysiąc ludzi, nikt mnie więcej nie obudzi
- Zapytałam lekarkę, czy mogę zobaczyć moją córkę. Odpowiedziała, że lepiej nie. Ale ja musiałam ją zobaczyć - wspomina Małgorzata. Justyna leżała nieruchomo, przykryta po samą brodę białym prześcieradłem. Prawa strona jej twarzy była zupełnie zniekształcona. - Ogarniałam rękami całe jej ciało, głaskałam i całowałam. A w uszach huczały słowa mojej mamy, które wypowiedziała wiele lat wcześniej, mówiąc o tym, co będzie, kiedy umrze: "Choćby przyszło tysiąc ludzi, nikt mnie więcej nie obudzi".
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam