Był twórcą wielu odmian zbóż. Osiem lat temu zaczął opowiadać o wojnie, od słuchania bolało ciało. Pisał, drukował, wysyłał, bo to musi pójść w świat. W lutym podziękował dzieciom tych, którzy mu pomogli. W październiku zginął na tej drodze mając 97 lat. Nie od uderzenia rogatką.
Pszczyna, 18 października, wieczór. Dariusz Rydzewski przejeżdża w pobliżu przejazdu kolejowego na Dworcowej. Widzi, że coś się tam dzieje. Migają światła radiowozu i karetki. Nie przeszło mu przez myśl, że tam leży jego ojciec.
Łukasz Warzecha czyta w internecie: "97-letni mężczyzna zmarł po uderzeniu rogatką w głowę". Kto w Pszczynie może mieć 97 lat oprócz pana Tadeusza, jego podopiecznego, który w dodatku lubi tamtędy chodzić? Dzwoni do jego dzieci. Sprawdzają: ojca nie ma w domu.
Następnego dnia po mieście i po sieci roznosi się wieść: na przejeździe kolejowym zginął Tadeusz Rydzewski, więzień obozu koncentracyjnego Stutthof, który uciekł z marszu śmierci w Luzinie.
W dniu śmierci była dyrektor gminnej biblioteki publicznej w Luzinie Maria Krośnicka dostaje list od Rydzewskiego. - Pisany na maszynie, pokreślony - mówi Krośnicka. - Napisał: "nie zapomnę, nie daruję, nie przebaczam".
***
Opiekun: - Mówiłem mu, żeby nie wychodził z domu sam, a na pewno, żeby nie wychodził sam wieczorem.
Ale Rydzewski był czupurny (to jego pseudonim z Armii Krajowej) i lubił chodzić. Do parku, na pocztę poczytać gazety, do sklepu za przejazdem kolejowym. Przemierzał dziennie kilometry. Nocami jak kot.
- To był wypadek - mówią Janina i Dariusz, dzieci Rydzewskiego, dwa dni po śmierci ojca.
Faktem jest, że 97-latek upadł na przejeździe, po reanimacji na miejscu odzyskał przytomność i zmarł po przewiezieniu do szpitala. Jednak nie z powodu uderzenia rogatką.
Dwa dni po śmierci tego nie wiadomo. Sekcję zwłok zaplanowano na 24 października, wyniki będą dużo później. - Do nikogo nie mamy żalu, nikogo nie będziemy oceniać - zaznaczają dzieci, nie znając jeszcze przyczyny śmierci ojca.
Rydzewski był samodzielny, ale wymagał coraz więcej wsparcia. Dwa lata temu, po śmierci żony, poprosił ośrodek pomocy społecznej o opiekuna. Głównie dlatego, że czuł się samotny. Dzieci nie zawsze mogły przy nim być. Przysłali mu 45-letniego Łukasza Warzechę, wolontariusza, z którym się zaprzyjaźnił. Odwiedzili razem Sztutowo i Luzino. Głównie rozmawiali. Wolontariusz pomagał Rydzewskim w codziennej opiece nad ojcem, przy kąpieli.
- Tato miał piękną śmierć - mówi Janina Rydzewska. - Leżenie w łóżku byłoby dla taty gorsze niż śmierć.
***
Chciał chodzić do szkół, opowiadać o wojnie. Pisał wspomnienia. Odręcznie, a żona przepisywała na komputerze, potem robili to syn, wnuk, opiekun. W końcu nauczył się obsługiwać komputer i drukarkę.
Bo "to musi pójść w świat".
Pisał, drukował i wysyłał. Do znajomych, do szkół, do Muzeum Stutthof, do IPN, do prezydenta Rzeczpospolitej, do rządu. Miał żal, że nie walczą o odszkodowania dla tych, co ucierpieli w obozach koncentracyjnych.
Córka: - Jak tato opowiadał o wojnie, to mnie to bolało fizycznie. To jest taki ciężar, nikt nie jest w stanie tego pojąć. On tam był, a ja nie mogłam nic zrobić, tylko słuchać. Czułam ból na całym ciele.
Dzieciństwo
Jeziorko, wieś na Podlasiu, przełom lat 20. i 30. XX wieku. Na przedwiośniu Jaś (potem będzie używać drugiego imienia Tadeusz) wkłada łyżwy i startując spod domu, objeżdża całą okolicę. "Łyżwy to szumnie zabrzmiało". Prawdziwe kosztują 4,60 złotego. Zatem struga się kawałek drewna, podkuwa drutem i przywiązuje sznurkiem do butów.
Jeziora, jeziorka, bajorka.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam