Premium

Sześć godzin w karetce, sześć dni na OIOM-ie i Paweł jest u aniołków

Zdjęcie: tvn24.pl

W niedzielę zjadł obiad z rodziną. Wieczorem zrobił dobry uczynek. W poniedziałek rano pojechał do pracy pociągiem. Rozbolała go głowa, pogotowie zabrało go z ławki na dworcu. Podejrzewali atak epilepsji. Sześć godzin czekał w karetce na przyjęcie do szpitala. Zmoczony, bez butów i skarpet. 10 procent takich zdarzeń nie wynika z alkoholu. Paweł był w tych 10 procentach. Sześć dni później zmarł w szpitalu. Miał 32 lata.

32-letni Paweł sześć godzin czekał w karetce pogotowia na przyjęcie do szpitala wojewódzkiego w Bielsku-Białej.

- Kiedy wieczorem okazało się, że syn jest operowany, w krytycznym stanie, pomyślałam, że coś się stało nie tak i trzeba zanotować wszystkie drobiazgi, niuanse - opowiada matka Pawła.

Razem z synową spisały ze swoich telefonów, o których godzinach tego dnia rozmawiały z Pawłem i medykami, a z pamięci - treść tych rozmów. Dlatego potrafią dzisiaj tak szczegółowo odtworzyć ten dzień.

- Dla mnie to znaczący dzień, bardzo trudny, dobrze go zapamiętałam - dodaje matka.

Rodzina zawiadomiła prokuraturę, która wszczęła śledztwo w sprawie narażenia Pawła na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia przez osoby, na których ciążył obowiązek opieki w trakcie czynności ratunkowych podjętych w stosunku do tego pokrzywdzonego, co w konsekwencji miało doprowadzić do nieumyślnego spowodowania jego śmierci w dniu 5 grudnia.

Głowa boli jakoś dziwnie

W poniedziałek rano 29 listopada 2021 roku Paweł wyruszył do pracy w Bielsku-Białej. Od pół roku mieszkał z żoną i córką w sąsiedniej wsi Kozy. Wynajęli dom, nareszcie zaczęło im się układać mieszkaniowo, pojawiła się tylko konieczność dojazdu do pracy.

Często dojeżdżał pociągiem, by uniknąć korków na drodze, do stacji miał blisko. Tego dnia wyszedł z domu trochę spóźniony, dlatego żona dwa razy dzwoniła do niego z pytaniem, czy zdążył. Jak mówi matka mężczyzny, małżonkowie mieli zwyczaj dzwonienia do siebie po kilkadziesiąt razy dziennie.

Rozmawiali o 6.49, potem - o 7.13. Za drugim razem Paweł powiedział, że jest w pociągu, ale źle się czuje. Mówił żonie, że zaczęła go boleć głowa, ale jakoś dziwnie. I że jak wysiądzie w Bielsku o 7.30, to jeszcze raz do niej zadzwoni albo wezwie pogotowie.

Dworzec PKP w Bielsku-Białejtvn24.pl

- Synowa nie słyszała go wyraźnie, myślała, że Paweł traci zasięg w pociągu. Nie wzięła też sobie do serca jego słów, bo syn wracał do pracy po dwutygodniowym zwolnieniu lekarskim, przechodził infekcję, brał antybiotyk i mógł mieć jeszcze jakieś objawy. Poprzedniego dnia wszystko było normalnie. Byli u mnie, poszliśmy do mojej córki, dzieciaki córki i syna bawiły się razem, jedliśmy obiad. Jeszcze w niedzielę o 22 syn opowiadał mi przez telefon, że zrobił dobry uczynek. Zamówili pizzę na kolację i kurier źle mu wydał, o 20 złotych za dużo. Syn zadzwonił do niego, żeby przyjechał po te pieniądze, bo jeszcze zabiorą mu z wypłaty - opowiada matka Pawła.

Czytaj dalej po zalogowaniu

premium

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam