Premium

"Kaczyński obiecał mi całą kadencję. Złamał obietnicę i okłamał mnie"

Przez te dziewięć miesięcy spałem po trzy godziny dziennie. Ilość spraw, które trzeba załatwić, podpisać, popchnąć do przodu, rozstrzygnąć - jest tak ogromna, że człowiek nie ma czasu na sen. Potem byłem jeszcze komisarzem Warszawy cztery miesiące, a potem był grudzień i… nie byłem już nikim. I to był dramat - wspomina były premier Kazimierz Marcinkiewicz w rozmowie z Arletą Zalewską i Krzysztofem Skórzyńskim.

Ludzie na ulicy jeszcze pana poznają?

Jasne.

I jak reagują?

Uśmiechają się. Mówią: dzień dobry. Nie atakują mnie i nie wyzywają, jeśli o to pytacie.

Byliśmy ciekawi, czy nie rzucają żartów albo nie drwią.

Dlaczego? Ludzie raczej mnie lubią. Nie mam wokół siebie ludzi - no, może poza drobnymi wyjątkami - którzy mnie…

…porozmawiamy jeszcze o nich.

Pozwólcie dokończyć: którzy mnie nienawidzą. Choć nie będę się wybielał.

Kilka osób w swoim życiu skrzywdziłem. To prawda. Ale większość z nich przeprosiłem i im zadośćuczyniłem. Sumienie mam więc właściwie czyste. Zresztą, kto nie popełnia błędów? No kto? Znacie kogoś takiego? Wszyscy je popełniają. 

Tego w autoryzacji nie pozwolimy wyrzucić. 

Ja nie autoryzuję wywiadów. 

Bardzo rzadka postawa. 

Nie autoryzuję, bo wiem, co mówię. Jeśli zgodziłem się na ten wywiad, to wiedziałem, co robię.

Był najpopularniejszym premierem pierwszej dekady XXI wieku. Co było później - wszyscy pamiętamy. Najpierw związek ze słynną Isabel, którym przez miesiące żyło pół Polski. Potem wywiady, zdjęcia i pozowanie na "ściankach" na imprezach. Marcinkiewicz z nową żoną stali się celebrytami. Oni zdawali się tym upajać, a czytelnicy tabloidów z lubością czytali o ich wzlotach i spektakularnym upadku. Zwłaszcza że w tle tej historii był rozwód i żona pozostawiona dla młodszej partnerki. Wymarzony temat na "tasiemiec" dla plotkarskich portali. Do tego główny bohater tej historii był swego czasu ikoną wśród chrześcijańskich polityków. O związku i burzliwym rozstaniu, o tym, czy odbudował relację z opuszczoną rodziną, ale też o tym, czy niedawna bokserska walka, którą odbył z jednym z braci Collins, była podyktowana tęsknotą za światłem reflektorów, rozmawiamy z Kazimierzem Marcinkiewiczem w jednej z warszawskich restauracji.

Z czego pan dziś żyje?

Doradzam.

Komu?

Głównie firmom zagranicznym, które robią interesy w Polsce.

I co pan doradza?

Jak inwestować. Jak szukać ciekawych projektów. Jak je finansować. To są naprawdę superfajne sprawy. 

Są chętni?

Oczywiście. Ja codziennie mam wideokonferencje: to z Berlinem, to z Londynem, to z Dubajem…

Skoro jest tak dobrze, to po co szukał pan pracy przez serwis Linkedin? Napisał pan: "Jestem gotowy do pracy kiedykolwiek i gdziekolwiek jest to potrzebne".

Bo ja cały czas szukam pracy. Cały czas jestem niewyżyty. Ciągle mam energię, żeby robić nowe rzeczy. Ja wtedy w Linkedin miałem ponad 200 tysięcy odczytów w ciągu trzech dni. Tego było tak dużo, że powiedziałem: dosyć, zdejmuję. 

Czytaj dalej po zalogowaniu

premium

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam