Wydawało się, że odeszła w zapomnienie, ale wiele wskazuje na to, że albo się odradza, albo na jej gruzach powstaje coś nowego. Armia Wyzwolenia Kosowa i jej "żołnierze" znani przed laty z przeprowadzania zamachów terrorystycznych i walki z serbską armią w czasie wojny lat 1998-99, dwa razy w ciągu dwóch tygodni pojawili się w Macedonii. Za pierwszym razem uwięzili pograniczników, za drugim stoczyli regularną bitwę o Kumanowo. NATO i Unia Europejska zareagowały nad wyraz szybko, apelując o spokój w regionie, a Bułgaria na granicę z Macedonią wysłała wojsko. Konflikt albańsko-macedoński to być może tylko kwestia czasu.
9 maja oddziały specjalne macedońskiej policji i regularne policyjne patrole pojawiły się na przedmieściach Kumanowa 50 km na północ od stolicy kraju, Skopje.
Miały wytropić i zneutralizować "zbrojną grupę terrorystów", którzy przedostali się na jej terytorium z sąsiednich krajów. Wywiązała się walka. W akcji trwającej kilkanaście godzin zginęło ośmiu policjantów i 10 intruzów. 30 innych zatrzymano i w poniedziałek 10 maja postawiono im zarzuty "planowania ataków terrorystycznych na terytorium Macedonii".
Wymiana ognia przypominała regularną bitwę o miasto. Policjanci wjechali do Kumanowa w wozach opancerzonych, obie strony używały granatów, a policja dodatkowo pocisków dużego kalibru. Cywile nie ucierpieli, bo wielu z nich udało się ewakuować z zagrożonego regionu, ale dziesiątki domów zostały w całości lub częściowo zniszczone.
Bitwa zszokowała nie tylko mieszkańców Kumanowa, ale również Macedończyków i Albańczyków żyjących w innych regionach kraju. Bardzo ostro zareagowali przedstawiciele NATO, Unii Europejskiej oraz sąsiedzi Macedonii. Bułgaria zdecydowała nawet w czwartek o wysłaniu na granicę z tym krajem dodatkowych oddziałów wojsk, bojąc się o wybuch ewentualnego konfliktu.
Bitwa i zakładnicy na posterunku
Okazało się jednak, że nie tylko sama bitwa może być powodem do strachu. Macedońskie MSW podało bowiem, że część napastników miała na sobie stare, ale jeszcze nie zapomniane na Bałkanach mundury tzw. Armii Wyzwolenia Kosowa (UCK). Większość napastników stanowili Albańczycy z Kosowa oraz Albańczycy z mniejszości żyjącej w Macedonii, ale w ręce policji trafił nawet Albańczyk będący obywatelem Niemiec.
To dlatego na wydarzenia w Macedonii tak szybko i jednoznacznie zareagowały instytucje międzynarodowe. Kraje regionu też wiedzą, że jest się czego obawiać. Mundury przypominają o najgorszych demonach z czasu wojny w Kosowie i macedońsko-albańskiego konfliktu, który w 2001 r. również mógł się w wojnę przerodzić.
Bitwę w Kumanowie poprzedził jeden, niezwykle ważny incydent z 20 kwietnia. Wtedy, w nocy, około 40 uzbrojonych kosowskich Albańczyków w uniformach UCK zajęło mały policyjny posterunek w miejscowości Goszince na północy Macedonii. Przez noc trzymali oni jako zakładników macedońskich pograniczników. Kazali im "przekazać" władzom w Skopje oraz umiarkowanej albańskiej partii socjaldemokratycznej, stanowiącej główną polityczną siłę tej mniejszości w kraju, że "nie interesuje ich porozumienie pokojowe z Ochrydy" z 2001 roku. Choć nie wypowiedzieli Macedończykom wojny, to słowo zawisło w powietrzu i po kilku tygodniach nie daje o sobie zapomnieć.
O macedońskie ziemie najwyraźniej upomina się Armia Wyzwolenia Kosowa lub to, co być może po latach "uśpienia" powstało na jej gruzach.
Armia Wyzwolenia Kosowa
Początki UCK sięgają 1992 roku. Wtedy rozpoczęła się okrutna, mająca trwać ponad trzy lata wojna w Bośni i Hercegowinie, druga - po wojnie Serbów z Chorwatami z roku poprzedniego - odsłona krwawego rozpadu Jugosławii.
Albańscy nacjonaliści żyjący w granicach Serbii też chcieli mieć w niej coś do powiedzenia. W regionach Preszewa, Bujanowca i Medvedji, z których dwa pierwsze graniczyły wtedy - jak i dziś - z Macedonią i Kosowem, powołali do życia "armię". Nazwali się bojownikami walczącymi o wyzwolenie tych terenów, przez Albańczyków w Serbii nazywanych "wschodnim Kosowem". Nim zaczęli walczyć, rozpisali nawet samozwańcze referendum i ogłosili siebie jego zwycięzcami. Chcieli oderwać się od Serbii i przyłączyć do Kosowa, które - jak wierzyli - wkrótce miało połączyć się z Albanią. Belgrad ich zignorował, a Albania nie chciała przyjąć.
Kosowo po wojnie zakończonej w 1995 r. trwało jednak w okrojonej Jugosławii, z której na niepodległość wybiły się Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina oraz Macedonia.
W 1996 r. w miejsce paramilitarnych oddziałów powstała więc Armia Wyzwolenia Kosowa, która rozszerzyła swoją działalność z terytorium południowo-zachodniej Serbii także na Kosowo, a wkrótce również na Macedonię. W samej Macedonii - na zachodzie kraju - miała już wtedy zresztą tajne ośrodki szkoleniowe. Oddziały szkoliły się też przy cichym poparciu władz Albanii i w tym kraju, choć oficjalnie Tirana nie dążyła do konfliktu z Jugosławią.
W 1996 r. członkowie przyznali się do przeprowadzenia pierwszych ataków terrorystycznych. Najpierw w lutym zaatakowali serbskich uchodźców z Krainy, którzy rok wcześniej przybyli do Kosowa z Chorwacji, a w kwietniu zabili ośmiu serbskich policjantów nie znajdujących się na służbie. UCK stała się wyjątkowo niebezpieczna.
W 1997 r. organizacja urosła w siłę, przeprowadziła kilkanaście zamachów bombowych w Kosowie i Macedonii, a 28 listopada po raz pierwszy jej "żołnierze" pojawili się pod swoim sztandarem na publicznym pogrzebie Albańczyka zabitego w czasie starć z serbską policją w Kosowie. W 1998 r. UCK obwieściła, że przenosi swoje działania bojowe również do Macedonii, a celem wszystkich Albańczyków powinno być utworzenie tzw. Wielkiej Albanii - państwa obejmującego ziemie zamieszkałe przez nich również w sąsiadujących z Albanią krajach.
Pod koniec 1998 r. dowództwo UCK walczące coraz bardziej zaciekle z Serbami w Kosowie doprowadziło do rozłamu wśród samych Albańczyków, zdobywając poparcie dużej części społeczeństwa. Nastroje w Kosowie, o którego niepodległość walczyli "żołnierze" UCK, zradykalizowały się, gdy armia Belgradu wysłana przez ówczesnego prezydenta Jugosławii Slobodana Miloszevicia rozpoczęła pogromy, będące odwetami za zamachy bombowe.
Im dłużej trwała wojna, tym szersze poparcie społeczne uzyskiwała Armia Wyzwolenia Kosowa. Gdy wojna w tej części Jugosławii zakończyła się w końcu wiosną 1999 r., po ponad dwóch miesiącach nalotów NATO na Serbię, do Kosowa skierowano misję stabilizacyjną, która dała początek trwającej do dziś obecności międzynarodowych wojsk w regionie i nie dopuściła do powtórki z wojny.
Równocześnie skomplikowała się sytuacja w Macedonii. Do niej uciekły tysiące Albańczyków próbujących się ratować przed Serbami. Macedonia zmuszona przez wspólnotę międzynarodową do przyjęcie uchodźców, stworzyła dla nich przygraniczne obozy. Sytuacja w nich była tragiczna. Zachód nie potrafił zmobilizować środków, by odciążyć Macedonię, w rezultacie pośrednio doprowadzając do wzrostu napięcia na jej północno-zachodnim pograniczu, na którym w wielu miejscach Albańczycy stanowili już większość.
Wtedy też większość bojowników UCK porzuciła walkę, zostając w Kosowie, w którym do dziś jej byli dowódcy pełnią ważne role w polityce i służbach bezpieczeństwa kraju. Część dołączyła jednak w 2001 r. do działającej w Macedonii Narodowej Armii Wyzwolenia, która zawiązała się po wojnie w Kosowie.
Macedońska mniejszość albańska, która częściowo utożsamiła swoje dążenia z działaniami bojówkarzy, rozpoczęła wtedy walkę na pograniczu z miejscową policją i armią, próbując wywalczyć dla siebie autonomię w ramach państwa. Wiązało się to w dużej mierze z napływem ponad 200 tys. uchodźców z Kosowa, z których wielu nigdy nie wróciło do domów. Liczba Albańczyków żyjących w Macedonii na przełomie wieków znacznie więc wzrosła, a obecnie stanowią oni prawie 30 proc. populacji kraju, a zatem przeszło 600 tys. osób.
W 2001 r. - dzięki międzynarodowej mediacji i twardemu stanowisku NATO - udało się zapobiec wybuchowi kolejnej wojny na Bałkanach. Po kilkunastu latach, w czasie których Kosowo ogłosiło niepodległość, Jugosławia stała się Serbią i Czarnogórą, aż w końcu i te dwa kraje się rozdzieliły. Tymczasem napięcie na pograniczu albańsko-kosowsko-macedońskim znów wzrasta.
Retoryka się zaostrza
Politycy NATO, UE, a także w Serbii, Bułgarii, Albanii i Kosowie uczulili w ostatnich dniach macedońskich Albańczyków i władze w Skopje, by nie zaogniali sytuacji po bitwie o Kumanowo. Problem polega jednak na tym, że zwłaszcza rząd w Tiranie jest w swych działaniach co najmniej niekonsekwentny, a może nawet - jak chcą tego np. Serbowie, którzy najmniej w regionie boją się bezpośredniego języka w dyplomacji - prowokacyjny. Warto bowiem zwrócić uwagę właśnie na język, jakim posługuje się sam premier Albanii.
Edi Rama zaledwie miesiąc temu, 7 kwietnia, oświadczył, że niezależnie od tego, czy zjednoczenie Albanii i Kosowa zdarzy się dzięki integracji z Unią Europejską, czy też w inny sposób, jest ono "nieuchronne i nie podlega dyskusji". Premier Serbii Aleksandar Vuczić zareagował natychmiast, pisząc w krótkim komunikacie, że takie deklaracje albańskich przywódców "mogą prowadzić do destabilizowania regionu". W podobnym duchu wyraziły się władze Bośni i Hercegowiny.
W listopadzie 2014 r. Rama, składający pierwszą od prawie 70 lat wizytę na tak wysokim szczeblu w Belgradzie, przeszedł wręcz samego siebie: przed kamerami serbskich telewizji, w czasie konferencji prasowej z Vucziciem, zażądał od Serbii uznania niepodległości Kosowa, które jest dla Serbów ziemią uświęconą w tradycji. Serbowie - podobnie jak wiele innych narodów słowiańskich - uważają siebie za historycznych obrońców Europy przed muzułmanami i w ich kulturze żywy jest mit tzw. przedmurza chrześcijaństwa. Albańczycy z Kosowa - w zdecydowanej większości będący muzułmanami - są dla nich zupełnie obcą kulturą, tak samo jak dla prawosławnych Macedończyków.
Krym i Państwo Islamskie w tle działań ekstremistów
Choć nie sposób bezpośrednio powiązać retoryki polityków z działaniami ekstremistów, to niewątpliwie w ostatnich kilkunastu miesiącach widać znaczące "ożywienie się" tych ostatnich w regionie. Dotyczy to zresztą nie tylko Albańczyków, ale również Serbów, Boszniaków (Muzułmanów) i Chorwatów w Bośni.
Działania zwiększające ryzyko konfrontacji w tym regionie Bałkanów można też powiązać z dwoma najważniejszymi z europejskiej perspektywy wydarzeniami 2014 roku na świecie. Choć jest to jedynie wskazywanie pewnej zależności czasowej, a nie powiązanie "twardych" faktów, to niedostrzeganie ich może wyrządzić więcej krzywdy niż pewne przejaskrawienie sugerujące duży i coraz poważniejszy problem.
Z jednej strony należy przyjrzeć się agresji Rosji na Ukrainie i aneksji Krymu. Z drugiej niebywałemu sukcesowi Państwa Islamskiego w Iraku i Syrii.
Albańczycy z Doliny Preszewskiej w Serbii, z Kosowa i Macedonii - jak wiele innych grup etnicznych ze statusem mniejszości na Bałkanach - bacznie śledzili poczynania Władimira Putina i jego żołnierzy, którzy "wyzwolili naród krymski", pozwalając mu na oderwanie się od Ukrainy i powrót do Federacji Rosyjskiej. Albańczycy z Preszewa mają bowiem za sobą - jak wspomnieliśmy już wcześniej - referendum niepodległościowe przeprowadzone w 1992 roku.
Tuż po aneksji Krymu w marcu ub. roku w albańskiej prasie pojawiły się więc nawet sugestie, że może dojść do ponownego głosowania w południowej Serbii, z którym Belgrad będzie musiał sobie poradzić. Sam Putin powołał się zresztą w przypadku Krymu na status Kosowa, które zostało objęte "ochroną" przez NATO i które dziś stanowi teoretycznie samodzielne państwo (choć nieuznawane przez prawie połowę krajów ONZ). Putin w swej pokrętnej logice przypomniał więc rok temu, że Rosja szanuje prawo narodów do "samostanowienia", co jest zgodne z Kartą Narodów Zjednoczonych.
Drugie z wydarzeń przekłada się jednak - prawdopodobnie - bardziej bezpośrednio na sytuację zachodnich Bałkanów.
Już jesienią 2014 r. z informacji, jakie zdobyły Interpol i wywiady poszczególnych europejskich krajów, dało się wywnioskować, że najwięcej spośród tysięcy dżihadystów ze Starego Kontynentu trafiło na Bliski Wschód z Francji, Wielkiej Brytanii, Kosowa oraz Bośni i Hercegowiny.
Albański, kosowski dziennik "Telegrafi" dwa tygodnie temu (początek maja) opublikował fragmenty raportu komórki antyterrorystycznej przy MSW w Prisztinie, w którym stwierdzono, że tylko wiosną tego roku w Syrii i Iraku w walkach po stronie Państwa Islamskiego i terrorystów z Frontu Al-Nusra walczyło 250 Albańczyków - obywateli Kosowa. Ponad 40 z nich zginęło, około 80-100 wciąż przebywało w tym czasie w strefie wojny, a co stało się z resztą - nie wiadomo.
W każdym tygodniu kosowska policja zatrzymuje też kilkanaście osób próbujących wyjechać do Syrii. Trend ten wydaje się rozszerzać, bo ciągłego werbowania kandydatów do wyjazdu na dżihad przez ekstremistów nie sposób powstrzymać.
To dlatego w ostatnich miesiącach wielu doświadczonych w walce i produkcji broni obywateli Kosowa, Albanii i Bośni i Hercegowiny wróciło, a w miesiącach, które są przed nami, wróci do swych ojczyzn. Można, a nawet trzeba założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że będą kontynuowali tam swoje "dzieło".
W samym Kosowie prokuratura prowadzi obecnie śledztwa przeciwko 80 Albańczykom, a kolejnych 70 trafiło czasowo do aresztu lub było przesłuchiwanych w związku z ostatnimi wyjazdami na Bliski Wschód.
W najgorszym scenariuszu trzeba zatem założyć, że na gruzach dawnej Armii Wyzwolenia Kosowa powstaje nowy twór. Gdzie więc szukać spokoju? W Kumanowie. Żyjący w nim Macedończycy i Albańczycy po straszliwej bitwie odbudowują wspólnie domy i nie chcą wojny.
Autor: Adam Sobolewski\mtom / Źródło: tvn24.pl