Drewniana budka, niepokojąco przypominająca wiejską sławojkę pojawiła się w sercu Warszawy.
Widziałem już wiele. Toalety zamienione w bary z kebabem, zrujnowane szalety, do których nikt się przyznaje, plastikowe "tojki" w reprezentacyjnych miejscach, automaty, w których muszla wyjeżdża spod użytkownika, supertoaletę za prawie 5 milionów złotych czy jej brak na placu za 22 miliony…
A jednak widok drewnianej sławojki na placu Defilad zaskoczył. Bo jak to tak? Synonim cywilizacyjnego zacofania pręży się bez żenady w sercu europejskiej metropolii z aspiracjami? Może to tylko fatamorgana? Szczypię się w rękę, przecieram oczy, nie znika. Może więc jakaś artystyczna prowokacja, głos w niekończącej się dyskusji o wyższości lokalsów nad przyjezdnymi (albo odwrotnie)?
Trzeba zakasać rękawy i brać się do pisania kolejnego odcinka Toaletowej Epopei Warszawy. Po wyjaśnienia idę do pobliskiego Pawilonu Warszawa. – Ta drewniana konstrukcja… czy to wychodek? – pytam zawstydzony.
Pracowniczki uśmiechają się z politowaniem i odsyłają go kolegi. Chyba nie jestem pierwszym, który o to zapytał. Idę i wiem, co zaraz usłyszę: no wiem pan, to tymczasowe, inaczej się nie dało, przetarg się nie udał, wykonawca zawiódł, wodociągi nie dały zgody, poza tym - rozumie pan redaktor - wytyczne konserwatora, plan miejscowy, ograniczony budżet... Dobrze znana melodia coraz mocniej brzmi w uszach.
Przedstawiam się, pytam i... dowiaduję, że jednak nie tym razem. – To przechowalnia leżaków. Chcieliśmy ustawić blaszaną szczękę, która w latach 90. była dla tego miejsca bardziej charakterystyczna, ale nie udało nam się załatwić. Dlatego zdecydowaliśmy się na sławojkę – słyszę od swojego rozmówcy.
Oddycham z ulgą.
– Ale nie jest typowa, bo nie ma wyciętego serduszka, tylko podłużny otwór – zauważa.
Fakt, ten detal mi umknął.
Piotr Bakalarski