Stany Zjednoczone zmieniają ton ws. Egiptu. Waszyngton nie poprze natychmiastowej dymisji prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka. Powód? Jak uzasadniają amerykańscy przedstawiciele, jego szybkie odejście mogłoby opóźnić demokratyczne zmiany dokonujące się w tym kraju.
- Zgodnie z egipską konstytucją, gdyby Mubarak odszedł już teraz, wybory prezydenckie musiałyby się odbyć w ciągu kolejnych 60 dni. To zbyt mało czasu na zorganizowanie wolnych i uczciwych wyborów - ocenił rzecznik departamentu stanu P.J. Crowley. Z kolei rzecznik Białego Domu Robert Gibbs zaznaczył, że w Egipcie i tak doszło do kolosalnej zmiany.
Obaj rzecznicy podkreślają, że decyzje dotyczące przyszłości Egiptu podejmie suwerennie naród egipski, a USA jedynie nawołują do szybkiego przeprowadzenia reform. Zdaniem Crowleya wybory da się zorganizować w osiem miesięcy. Jednak "(...) wiele zależy od przyszłych wydarzeń" - zastrzegł.
Interesy, nie ideały
Jak komentatorzy oceniają amerykańską politykę wobec Egiptu? Ich zdaniem ostrożna polityka prezydenta Baracka Obamy wobec kryzysu w tym kraju dowodzi, że należy on do realistycznej szkoły w polityce zagranicznej, która kładzie nacisk na interesy strategiczne USA, a nie wierność ideałom, takim jak demokracja.
W poniedziałek amerykański prezydent uznał, że Egipt "czyni postępy" w kierunku negocjacyjnego rozwiązania konfliktu między reżimem prezydenta Hosniego Mubaraka a masowym ruchem antyrządowych protestów. - Egipt musi wynegocjować swoją drogę. Myślę, że robi postępy - powiedział.
Zmiana
Pod koniec minionego tygodnia administrację Obamy krytykowano za sposób podejścia do kryzysu. Jako potknięcie wytykano jej oświadczenie specjalnego wysłannika rządu do Kairu, byłego ambasadora w Egipcie Franka Wisnera, który powiedział, że "niezwykle ważne jest ciągłe przywództwo prezydenta Mubaraka".
Odebrano je jako sprzeczne z sygnałami wysyłanymi przez samego Obamę, który podkreślił, że "transformacja w Egipcie musi nastąpić już teraz". Biały Dom wydał potem komunikat, że były ambasador przemawiał we własnym imieniu.
"New York Times" komentował to jako przejaw niezdecydowania Waszyngtonu, który zdawał się być zaskoczony wypadkami w Egipcie.
Słaby przywódca
Prawica oskarżyła Obamę o słabość przywództwa - z takim zarzutem wobec prezydenta wystąpiła m.in. była kandydatka Republikanów na prezydenta Sarah Palin. Konserwatyści solidaryzujący się z Izraelem - który obawia się, że w wyniku rewolucji w Egipcie do władzy dojdą islamiści - krytykowali Obamę za idealizm i "utopizm", sugerując, że pochopnie naciska na Mubaraka, aby ustąpił z urzędu.
W poniedziałek jednak ton komentarzy się zmienił - przeważają pochwały dla prezydenta za rozważną politykę i poparcie stopniowej transformacji. Pozornie sprzeczne oświadczenia interpretuje się teraz nie jako przejaw wahań i słabości, lecz subtelnej gry dyplomatycznej.
"Jest teraz jasne, że prawdziwym celem administracji jest pozbycie się Mubaraka, a jednocześnie utrzymanie u władzy wojskowych podwładnych dyktatora. Jeżeli wszystko pójdzie po myśli Białego Domu Obamy, wszelkie otwarcie ku demokracji będzie ostrożnie wyreżyserowane przez insiderów, takich jak Omar Suleiman, były generał i szef wywiadu, najbardziej znany w Waszyngtonie ze współpracy z CIA przy deportowaniu terrorystów do Egiptu" - pisze w poniedziałkowym wydaniu dziennika konserwatywny publicysta Ross Douthat.
Nie jest to więc bynajmniej lewicowy "idealizm", lecz odwrotnie: "zimna polityka realna" - konkluduje autor.
Źródło: PAP