Amerykański myśliwiec F/A-18, który w kwietniu rozbił się pośród domów mieszkalnych w Virginia Beach, uległ niespotykanej awarii. Jak ustalili śledczy, niemal równocześnie i niezależnie od siebie przestały działać oba silniki maszyny. Do podobnego zdarzenia nie doszło nigdy od wprowadzenia F/A-18 do służby.
Do katastrofy myśliwca doszło tuż po starcie z lotniska Oceana Naval Station w Virginia Beach. Maszyna wykonywała lot szkoleniowy, na miejscu pilota siedział uczeń, za nim - na miejscu operatora uzbrojeniem - instruktor.
Samolot w nieco ponad minutę po oderwaniu się od pasa spadł na domy mieszkalne i eksplodował w kuli ognia. Załoga zdołała katapultować się kilkanaście metrów nad ziemią i przeżyła. Szczęśliwie żaden z mieszkańców domu również nie ucierpiał.
Wyjątkowe awarie
Jak wykazało śledztwo, którego wyniki zaprezentowano w poniedziałek, lotnicy nie mieli wielkich szans na uniknięcie katastrofy. Ich maszyna doznała bowiem "skrajnie rzadkiej" awarii. Jak powiedział szef atlantyckiego lotnictwa US Navy, kontradmirał Ted Branch, coś takiego nie wydarzyło się jeszcze nigdy w historii lotów na F/A-18, które trwają od pierwszej połowy lat 80-tych. - Doszło do niezależnej katastrofalnej awarii obu silników - wyjaśnił wojskowy.
Jak ustalili śledczy, prawy silnik przestał działać w momencie startu, gdy pilot podniósł dziób maszyny jeszcze toczącej się po pasie. Załoga usłyszała i odczuła szereg głośnych wybuchów oraz wstrząsów po prawej stronie maszyny. Obaj piloci założyli, że doszło do eksplozji opony, której szczątki zniszczyły delikatne elementy silnika. Zgodnie z procedurą zmniejszyli obroty do jałowych, pozostawili wysunięte podwozie i próbowali kontynuować wznoszenie przy pomocy drugiego silnika.
Tracą drugi silnik
F/A-18 w takiej sytuacji powinien spokojnie móc dalej się wznosić i bezpiecznie wrócić na lotnisko. Do tego była jednak potrzebna maksymalna moc drugiego silnika i uruchomienie dopalacza. Kiedy pilot spróbował uzyskać pełną moc doszło do kolejnej awarii. W lewym silniku nie chciał uruchomić się dopalacz i gwałtownie zaczeły spadać obroty. W tym momencie maszyna była już praktycznie stracona.
W chwili awarii drugiego silnika, 25 sekund po oderwania się od pasa, F/A-18 znajdował się około 150 metrów nad ziemią i leciał z prędkością około 300 km/h. Bez żadnego sprawnego silnika samolot zaczął opadać. Śledczy ustalili, że gdyby pilot schował podwozie i odrzucił dodatkowy zbiornik paliwa, to myśliwiec mógłby utrzymać się w powietrzu, ale wszystko działo się tak nagle, że załoga nie miała szans na analizę sytuacji.
Po kolejnych 25 sekundach lotu myśliwiec opadł poniżej 100 metrów i chwilę później ostatecznie utracił siłę nośną, przechylił się i zanurkował ku ziemi. Około 17 metrów nad ziemią instruktor uruchomił katapulty i został wraz z pilotem wystrzelony ze skazanego na zagładę myśliwica.
Bez błędu załogi
Dochodzenie wykazało, że do awarii pierwszego silnika doszło nie z powodu wybuchu opony, ale wycieku paliwa, które zaczeło płonąć i wybuchać niszcząc delikatne łopatki turbiny. Nie wiadomo, gdzie i dlaczego dołszo do wycieku, bowiem wszelkie potencjalne dowody zostały zniszczone w wypadku i pożarze. Drugi silnik uległ natomiast awarii w momencie wydania komendy uruchomienia dopalacza z powodu usterki systemów elektronicznych sterujących jego pracą. Tu również nie udało się ustalić winnego, bowiem cała delikatna elektronika stopiła się w płonącym paliwie.
Dochodzenie oczyściło załogę z podejżeń o popełnienie błędu. Zarówno pilot jak i instruktor mieli zrobić wszystko zgodnie z regulaminami, które w ogóle nie przewidywały możliwości niemal jednoczesnej i niezależnej awarii obu silników. Piloci próbowali ratować maszynę do końca i kilka sekund dzieliło ich od śmierci.
Autor: mk / Źródło: tvn24.pl