Protesty sparaliżowały stolicę Rumunii. Tysiące pracowników sektora publicznego wyszło na ulice, by wymusić na rządzie wzrost płac.
Związki zawodowe zapowiadały wcześniej, że w trzygodzinnym wiecu weźmie udział do 20 tys. ludzi. W Bukareszcie zarządzono zmiany w ruchu ulicznym.
Setki tysięcy pracowników sektora publicznego, w tym nauczyciele i personel służby zdrowia, uczestniczyło w poniedziałek w jednodniowym strajku. Związki zawodowe chcą wprowadzenia w 2010 roku minimalnej płacy 650 lei (228 dolarów) oraz rezygnacji z forsowanego przez rząd na bieżący rok 10-dniowego urlopu bezpłatnego dla pracowników państwowych.
"Nie widać drogi ku poprawie"
Pogrążona w głębokiej recesji Rumunia wykorzystuje do finansowania płac sektora publicznego kredyt w wysokości 17,1 mld dolarów, udzielony jej przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Zapaści ekonomicznej towarzyszy kryzys polityczny - po ubiegłotygodniowym opuszczeniu koalicji przez Partię Socjaldemokratyczną (PSD) premier Emil Boc kieruje rządem mniejszościowym, wobec którego opozycja zamierza zgłosić wotum nieufności.
Prezydent Traian Basescu przyznał pod koniec ubiegłego tygodnia, że nie widać żadnej drogi ku poprawie. - Ani rząd, ani bank centralny nie mogą wydobyć Rumunii z kryzysu, ponieważ nie jest to możliwe. To kryzys globalny i Rumunia zależy od tego, co dzieje się w skali globalnej - powiedział szef państwa.
22 listopada w Rumunii odbędą się wybory prezydenckie.
Źródło: reuters, pap