Osaczony przez demonstrantów w swoim biurze tajlandzki premier zapowiada, że nie poda się do dymisji. Poddać się nie zamierzają też manifestanci, którzy protestują już 10 dzień.
Organizatorzy protestu - aktywiści opozycyjnego Ludowego Sojuszu Na Rzecz Demokracji (PAD) nadal wykluczają możliwość rezygnacji z akcji do czasu ustąpienia premiera Samaka Sundaraveja. Nie biorą pod uwagę także nawiązania jakichkolwiek rozmów z rządem.
Ale szef rządu nie zamierza podać się do dymisji i zapowiada, że pozostanie na swoim stanowisku, aby "chronić demokrację". Odrzucił też żądanie opozycji w sprawie rozwiązania parlamentu, powołanego w demokratycznych wyborach w zeszłym roku.
Będzie referendum, ale nie wiadomo jakie
Z kolei rząd na nadzwyczajnym posiedzeniu, jakie odbyło się w czwartek rano, "w zasadzie zaaprobował" plan rozpisania referendum w sprawie obecnego kryzysu. O takiej decyzji poinformował cytowany przez agencję Reutera minister kultury Somsak Kiatsuranont. Minister nie był jednak w stanie powiedzieć, o co obywatele zostaną zapytani w czasie takiego plebiscytu, ani też kiedy się on odbędzie.
Kilkadziesiąt minut później premier Sundaravej poinformował, że referendum odbędzie się w ciągu 30 dni od decyzji parlamentu.
Rojaliści przeciwko wsi
Kryzys polityczny w Tajlandii trwa od 26 sierpnia, kiedy to tysiące przeciwników Samaka Sundaraveja wdarły się na teren jego rezydencji i odmówiło opuszczenia jej do czasu odejścia premiera. Oskarżają go o to, że jest marionetką obalonego w 2006 roku ówczesnego premiera Tajlandii Thaksina Shinawatry.
Popierany głównie przez rojalistyczną elitę Bangkoku i klasę średnią, PAD głosi też, że gabinet Samaka Sundaraveja chce przekształcić Królestwo Tajlandii w republikę. Cieszący się głównie poparciem wsi rząd - zaprzecza.
Źródło: TVN24, PAP