Donald Trump mianował 71-letnią Georgette Mosbacher na ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce. Jednego pani Mosbacher odmówić nie można. Na pewno jest jedną z najbardziej wpływowych kobiet Ameryki.
Zasady ustala pani Mosbacher. Najpierw uroczysty koktajl o 19.30, o 20.10 rozpoczyna się kolacja. Hostessy nie wpuszczają spóźnialskich. Temat rozmowy narzuca gospodyni, wszystkie wypowiedzi są nieoficjalne. Goście wyłączają telefony komórkowe i muszą trzymać się sztywno zasady: dyskutuj, ale nikogo nie obrażaj. Tak pokrótce wyglądają organizowane od lat przyjęcia w nowojorskim apartamencie Georgette Mosbacher. W wytwornych wnętrzach potrafi zmieścić się nawet do 200 osób.
- Jeszcze nikt nigdy nie wyszedł z mojego przyjęcia przed czasem. Nie pozwoliłabym, żeby dyskusja zniżyła się do tak niskiego poziomu. Trzymam rękę na pulsie - tłumaczy dziennikowi "Financial Times" Georgette Mosbacher. Mój pomysł na zorganizowanie interesującego przyjęcia to zaproszenie ludzi z różnych sfer, o różnych doświadczeniach. Nie jest dla mnie udane, jeśli nie poznam nikogo nowego. Poza tym goście muszą się różnić poglądami. W przeciwnym wypadku wieje nudą - dodaje.
Dla wielu gości zaproszenie to prawdziwa nobilitacja, bo nie każdy może obracać się w towarzystwie ludzi z czołówek gazet. Przez lata przez ekskluzywny apartament pani Mosbacher przewinęli się między innymi: Margaret Thatcher, Michael Bloomberg, Mitt Romney, Jeb Bush i Donald Trump. Nieprzypadkowo najbardziej znakomite nazwiska to politycy związani z Partią Republikańską. Bo u pani Mosbacher dyskutuje się nie tylko o polityce i książkach. Zbiera się też pieniądze - na cele charytatywne, ale i na funkcjonowanie republikanów. Georgette Mosbacher nie ukrywa, że w zdominowanym przez zwolenników demokratów Nowym Jorku, jest oazą konserwatywnej partii.
- Ona sprawia, że ludzie chcą być ze sobą razem. Zna wielu ludzi, ale co ważniejsze, ludzie myślą, że znają Georgette. Ona nie pcha się na pierwszy plan, dlatego ludziom łatwiej się z nią zaprzyjaźnić i otworzyć przed nią - tak tajemnicę sukcesu pani Mosbacher opisywał w 2001 roku "New York Timesowi" pragnący zachować anonimowość republikanin.
Przez hot dogi do serca
- Trump nie jest szowinistą. Kobiety traktuje bardzo dobrze. Zawsze dostrzegałam w nim gentlemana. Nigdy nie widziałam, żeby ubrał się w coś innego niż garnitur albo strój do golfa. Nigdy nie usłyszałam z jego ust przekleństwa- w taki sposób Georgette Mosbacher konsekwentnie broniła Donalda Trumpa, kiedy cały kraj dyskutował o tym, czy prezydent Stanów Zjednoczonych w odpowiedni sposób odnosi się do kobiet. Tak zyskała opinię osoby absolutnie lojalnej wobec głównego lokatora Białego Domu.
Mosbacher lubi chwalić się swoją zażyłością z prezydentem. Poznali się w 1986 roku, na przyjęciu z okazji 40. urodzin Trumpa. Jego miało urzec w niej to, że na wytwornej kolacji zajadała się mało wykwintnymi hot dogami. Jej też przypadło do gustu nieszablonowe zachowanie jubilata.
- Donald nigdy nie udawał kogoś, kim nie jest. Zawsze pewny siebie, bezpretensjonalny, nietuzinkowa osobowość. Nie zobaczysz go na raucie w operze czy na koncercie w Carnegie Hall, ani na innych tego typu spotkaniach śmietanki towarzyskiej. To nie jest jego świat. On nie dba o to, czy ci ludzie go zaakceptują - opowiada w "Financial Times" pani Mosbacher.
Potwierdzeniem przyjaźni Mosbacher-Trump ma być anegdota opisana niezliczoną liczbę razy w amerykańskiej prasie. Donald Trump, człowiek panicznie obawiający się zarazków, do tego stopnia, że unika nawet podawania dłoni, zrobił dla swojej przyjaciółki niesłychany wyjątek.
- Pozwolił mi zabrać mojego psa na pokład samolotu. Jak na germofoba, to wielkie poświęcenie. Ale to właśnie świadczy o tym, jak dobrym przyjacielem potrafi być - opowiada pani Mosbacher.
Redneck - to brzmi dumnie!
Polityków Partii Republikańskiej urzeka w Georgette Mosbacher między innymi to, że otwarcie i publicznie mówi o sobie: "jestem redneckiem". "Czerwona szyja", czyli pogardliwe określenie na biednych, białych farmerów z amerykańskiej prowincji, wzięło się od ich opalenizny powstałej przy pracach polowych. Dziś wielkomiejscy zwolennicy demokratów często określają "redneckami" wyborców Trumpa. Pani Mosbacher z dumą obnosi się z tym, że urodziła się w z Indianie, jednym z najbardziej białych stanów Ameryki.
- Jestem redneckiem, który mieszka na Manhattanie. Nie skończyłam prestiżowej uczelni. Kocham muzykę country. Mam wspaniałe życie, jak na kogoś, kto stracił ojca w wieku siedmiu lat i był wychowywany przez samotną matkę, babcię i prababcię w Highland w stanie Indiana - zwierzyła się kobiecemu magazynowi "Woman Around Town" pani Mosbacher.
Bohaterką czasopism dla kobiet jest od lat 80., kiedy zasłynęła jako sprawna bizneswoman i dorobiła się fortuny. Kupiła podupadającą szwajcarską markę kosmetyczną La Prairie i kilka lat później sprzedała ją z zyskiem. Potem przez 15 lat stała na czele firmy Borghese, również z branży urodowej. Czytelniczkom od lat radzi, by nie wstydziły się poprawiania urody. Sama przyznaje się do tatuowana brwi, za to nie potwierdza podejrzeń o to, że w zachowaniu młodego wyglądu pomaga jej chirurgiczny skalpel.
Zaangażowała się w działalność charytatywną. Stoi na czele New York Center for Children, które pomaga nieletnim ofiarom przemocy domowej. Wspiera też weteranów wojen w Iraku i Afganistanie. Pani Mosbacher stała się wzorem do naśladowania dla wielu Amerykanek, po wydaniu dwóch książek motywacyjnych dla kobiet, w których radzi, jak uniezależnić się finansowo od mężczyzn.
To paradoks, bo do pozycji i wielkich pieniędzy nie doszłaby bez swoich trzech małżeństw, czego sama nie ukrywa. Jej pierwszym mężem był Robert Muir, potentat z branży nieruchomości. Drugi mąż to George Barrie, były szef firmy złotniczej Fabergé. Obecne nazwisko Georgette z domu Paulsin, nosi po Robercie Mosbacherze, nafciarzu, który za kadencji George'a Busha seniora pełnił funkcję sekretarza handlu Stanów Zjednoczonych.
- Za każdym razem, kiedy trafiałam do Białego Domu, myślałam, jak dziewczyna z Highland w stanie Indiana, która musiała prasować koszule, żeby skończyć college, doszła tak wysoko. Prawda jest taka, że miałam szczęście i zakochałam się w mężczyźnie, który mnie tu zabrał - opowiedziała pani Mosbacher "Woman Around Town".
Również trzecie małżeństwo pani Mosbacher nie przetrwało próby czasu, ale milionerka postanowiła pozostać przy nazwisku byłego męża, z którym przyjaźniła się aż do jego śmierci w 2010 roku. To dzięki niemu uczestniczyła aż w 14 dorocznych kolacjach organizowanych w Białym Domu (State Dinner). Poznała na nich najważniejszych światowych przywódców z François Mitterandem, Helmutem Kohlem i Lechem Wałęsą na czele. Dzięki osobistej więzi męża z George'em Bushem seniorem w Białym Domu gościła też na nieformalnych spotkaniach.
- Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy wraz z mężem zostaliśmy zaproszeni na kolację do prywatnej części Białego Domu. Jedynymi gośćmi była królowa Tajlandii i dwójka jej dzieci. Prezydent Bush musiał nagle przedwcześnie skończyć posiłek i udać się do Madrytu na szczyt z udziałem przedstawicieli Izraela i Palestyńczyków. Staliśmy i machaliśmy prezydentowi na pożegnanie. Wtedy pomyślałam, jak dziewczyna, która kiedyś żyła na skraju biedy, dostała się aż tu - wspomina pani Mosbacher.
Gdzie są moje pieniądze?
Choć waszyngtońskie i nowojorskie elity poznała dzięki mężowi, Georgette Mosbacher utrzymuje, że bakcyla polityki połknęła we wczesnej młodości, jeszcze zanim dorobiła się milionów.
Bardzo ciężko pracowałam i byłam bardzo przygnębiona, kiedy zobaczyłam, ile z zarobionych pieniędzy zostało dla mnie. Chciałam dowiedzieć się i zrozumieć, na co poszła reszta. Mój Boże, tak to się zaczęło i trwa do tej pory - to wersja wydarzeń, którą jak mantrę od lat pani Mosbacher przedstawia w amerykańskich mediach
Przyszła ambasador w Warszawie od dwóch lat zasiada w senackiej komisji doradczej do spraw dyplomacji publicznej. Na to stanowisko mianował ją jeszcze Barack Obama, choć był pierwszym prezydentem od czasów Richarda Nixona, z którym nie była na ty. To pokazało jej rosnące wpływy. Komisja nieformalnie traktowana jest jako trampolina dla działaczy partyjnych (zarówno republikańskich, jak i demokratycznych), którzy w nagrodę za zdobywanie pieniędzy na kampanie wyborcze dostają obietnicę nominacji ambasadorskich w przyszłości. Tajemnicą poliszynela jest to, że Georgette Mosbacher od lat marzyła, by objąć placówkę w jednej z najważniejszych europejskich stolic. Dzięki decyzji Donalda Trumpa zamiast Paryża, Londynu czy Berlina trafiła się jej Warszawa.
Decyzję prezydenta musi zaakceptować jeszcze Senat, który często potrafi zablokować co bardziej kontrowersyjne kandydatury. Minusem pani Mosbacher jest z pewnością brak doświadczenia w Departamencie Stanu, który w amerykańskiej administracji pełni rolę ministerstwa spraw zagranicznych. Kończący swoją trzyletnią kadencję Paul W. Jones i jego poprzednik Stephen Mull przeszli przez "klasyczną" ścieżkę kariery. Nie mieli za to kontaktów, które w swoim arsenale ma pani Mosbacher. Polskie władze w jej osobie zyskają "ucho prezydenta Trumpa", bo taki przydomek przylgnął do przyszłej pani ambasador.
Autor: Jakub Loska