Jeśli wszyscy zaczniemy się na własną rękę badać, to kompletnie zapchamy system - tak wirusolog profesor Krzysztof Pyrć skomentował fakt, że wielu Polaków prywatnie poddaje się testom na koronawirusa. Przyznał jednak, że wobec trudności z dotarciem do specjalistów, czasami jest to konieczność.
W ciągu ostatniej doby wykonano ponad 36 tys. testów na wykrycie koronawirusa. Lekarze rodzinni od czasu, gdy uzyskali taką możliwość, zlecili swoim pacjentom 165 951 badań, ostatniej doby 534 – podało w poniedziałek Ministerstwo Zdrowia. Z danych wynika, że wiele osób decyduje się na własną rękę, prywatnie, poddać się tego rodzaju testom.
Testy na własną rękę: plusy i minusy
- Zaczynamy sezon jesienno-zimowy, kiedy liczba chorób układu oddechowego o różnym podłożu będzie bardzo wysoka, w związku z tym wiele osób będzie miało katar, stany podgorączkowe. Jeśli wszyscy zaczną testować się na własną rękę, to system przestanie być wydolny. To spore zagrożenie - przestrzegł profesor Krzysztof Pyrć z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
- Chociaż w obliczu bardzo dużej liczby przypadków i braku realnego dostępu do specjalistów i sanepidu rozumiem, że czasami jest to konieczność - dodał.
"Najlepiej najpierw skierować się do lekarza pierwszego kontaktu"
W ocenie lekarza obecny system testowania w kraju nie do końca się sprawdza.
- Część osób z objawami czeka na test nawet kilka dni, część osób nie może takiego badania wykonać wcale. Osoby, które boją się, że będą zagrożeniem dla innych, a muszą iść na przykład do pracy, na własną rękę robią testy - powiedział wirusolog.
Wirusolog wyraził opinię, że najlepiej najpierw skierować się do lekarza pierwszego kontaktu. - Jeśli mówi nam, że nie ma potrzeby testowania i prosi o zostanie w domu, to należy go posłuchać.
Wzrost liczby zakażonych konsekwencją powrotu do normalności
Pytany o wciąż rosnącą liczbę osób chorych na COVID-19 wskazał, że to, co obecnie obserwujemy, jest naturalną konsekwencją powrotu do normalnego życia, czyli częstych kontaktów.
- Zostały otwarte szkoły bez podania jasnych zasad gwarantujących pewien poziom bezpieczeństwa. Nie wprowadzono rygorów, które pozwalałyby zminimalizować niebezpieczeństwo związane z zakażaniem się dzieci i młodzieży i późniejszą transmisją do osób starszych. Po spokojnym lecie rygor sanitarny dla wielu z nas stał się kompletnie wirtualny również w innych miejscach. Zaczęły pojawiać się plotki o tym, że wirus stał się łagodny, że jesteśmy naturalnie odporni, lub wręcz że wirus nie istnieje - zwrócił uwagę ekspert.
Przypomniał, że klasycznym sposobem walki z pandemią, który sprawdził się na wiosnę, było śledzenie kontaktów. - Niestety w tym momencie to nierealne. Weszliśmy w sezon jesienny z dużą liczbą przypadków, a transmisja wirusa gwałtownie przyspieszyła. Nie ma możliwości wyłapania wszystkich zakażonych i ich kontaktów - mówił.
Reżim sanitarny, dystans społeczny
Jego zdaniem pozostaje nam wyciszenie epidemii i próba powrotu do stanu wcześniejszego. Niestety - jak przyznał - wiąże się to z reżimem sanitarnym, dystansowaniem się, rezygnacją z wielu aktywności.
- To obecnie jedyna forma zapobiegania rozprzestrzenianiu się choroby - zapewnił profesor Pyrć. Ekspert wyjaśnił, że poważnym problemem jest nakładanie się na siebie infekcji. - Można dojść do zakażenie kilkoma wirusami jednocześnie czy równoczesnego zakażania bakteryjnego - powiedział wirusolog. Przyznał , że na razie nie ma pewności, jak to wygląda w przypadku wirusa SARS-CoV-2.
- Nie mamy pełnej jasności, ponieważ na razie jest jeszcze mało danych. Wstępne raporty pokazują, że koinfekcje - nadkażenia innymi bakteriami i wirusami - mogą zwiększać ryzyko ciężkiego przebiegu choroby. Ostatnio ukazały się badania sugerujące, że ryzyko śmierci w przypadku jednoczesnego przechodzenia grypy i COVID-19 jest dwukrotnie większe, a najciężej chorzy często mają równoczesne zakażenia bakteryjne - powiedział profesor.
Autor: anw//rzw / Źródło: PAP