Japonia to kraj, który od lat żyje i nauczył się żyć z trzęsieniami ziemi. Większość nie pochłania ofiar, ale zdarzają się naprawdę tragiczne. W 1995 roku w Kobe w ciągu 20 sekund życie straciło ponad 6 tysięcy osób. - Miasto wyglądało jak po Powstaniu Warszawskim - opisuje Henryk Lipszyc, były ambasador RP w Japonii. W 1923 roku trzęsienie zabiło 150 tys. mieszkańców Tokio.
Trzęsienia ziemi to żadna nowość dla Japończyków - rocznie azjatycki kraj nawiedza ok. 900 trzęsień. Większość z nich nie pochłania ofiar.
- Japończycy chcąc nie chcą musieli nauczyć się się z kataklizmami - mówi Henryk Lipszyc. Ostatnia seria poważnych trzęsień miała miejsce w latach 2004-2007. W tych ginęło po kilkuset Japończyków.
W międzyczasie do przodu poszła technika, i to nie tylko budowania budynków. Powstały specjalne symulatory, w których Japończycy uczą się, jak reagować na zagrożenie. Dzięki takim maszynom oraz edukacji od małego dziecka udaje się ograniczyć liczbę zabitych.
Siła sile nierówna
Największe żniwo w historii zebrało trzęsienie, które nawiedziło Japonię w 1923 roku. Przy sile 7,9 stopni w skali Richtera (w piątek było o stopień więcej) zginęło ponad 142 tysiące Tokijczyków. Siła nie zawsze decyduje o liczbie ofiar. Największą tragedią ostatnich lat było trzęsienie w Kobe z 1995 roku. Miało siłę 6,9, a więc dwa stopnie mniej od piątkowego. Niemniej w ciągu kilku sekund zginęło ok. 6 tysięcy osób. - Widziałem miasto, które wypisz wymaluj wyglądało jak po Powstaniu Warszawskim - opisuje Lipszyc. Straty pochłonęły wtedy ok. 100 mld dolarów.
Trzęsienie to jednak nie koniec. To z 11 marca 2011 roku wywołało tsunami, czyli wielką falę wody morskiej. To właśnie tsunami pochłonęło najwięcej ofiar. Światowe agencje przewidują, że mogło zginąć ponad 1000 osób.
Źródło: TVN24, tvn24.pl