- Niepewność i strach przed plądrującym sklepy i podpalającym wszystko na swojej drodze tłumem - to najczęściej powtarzające się relacje mieszkańców londyńskiej dzielnicy Tottenham, gdzie w nocy doszło do zamieszek i starć z policją. Funkcjonariusze odcięli okolicę od reszty miasta.
W sobotę około 300 osób, w tym rodzina i krewni zastrzelonego w czwartek Marka Duggana, zebrało się przed posterunkiem policji przy głównej ulicy Londynu domagając się sprawiedliwości. Protest miał spokojny przebieg, aż niespodziewanie przerodził się w zamieszki. W ich efekcie rannych zostało przynajmniej 26 policjantów, a 46 osób trafiło do aresztu.
Pokojowy protest zakończony zamieszkami
- To był pokojowy protest, podczas którego rodzice człowieka zastrzelonego przez policję i inni zebrani chcieli wyrazić swoje uwagi względem funkcjonariuszy. Ludzie przyszli tam, ponieważ czuli się ignorowani i oczekiwali odpowiedzi. Z czasem tłum się rozzłościł. Widziałem podpalone samochody policyjne, powybijane okna sklepowe i ludzi, którzy wynosili z nich różne rzeczy: butelki na napojami, pieluchy, a nawet kuchenki mikrofalowe. Na tym etapie nie ma jeszcze nic poza szokiem. Cała sytuacja rozwinęła się do tego stadium w przeciągu 48 godzin. Pojawiały się sygnały, że to może się tak skończyć, ale nikt nic nie zrobił - mówił BBC anonimowy mieszkaniec Tottenham.
Cytowany przez Reutera Neem Sabonga, proboszcz pobliskiej parafii w dzielnicy Tottenham dodaje: - To, co wszyscy musimy zrozumieć to fakt, że ci ludzie uczestniczyli w pokojowej demonstracji i zebrali się pod posterunkiem policji chcąc wyjaśnień dotyczących tego, co stało się w czwartek. Nikt nie wyszedł do nich przez cztery czy pięć godzin i stracili cierpliwość. Władze muszą zrozumieć, że ludzie chcą sprawiedliwości. Muszą im ją dać, tego nie da się zignorować. Póki społeczność nie zostanie wysłuchana i nie otrzyma wszystkich wyjaśnień, nie będziemy mogli nawet myśleć o jej odbudowywaniu.
Ogień na ulicach
Ludzie podpalali zawartość koszy na śmieci i rzucali nimi w policjantów. Rzucali też płonącymi butelkami. Od jednej z nich zapalił się miejski autobus. Dookoła był też straszny smród, jakby toksyczny. Sytuacja była bardzo niebezpieczna. Widać było, że ludzie nie są tam dla zabawy i czuć było napięcie Matt
- W sobotę wieczorem byłem na meczu Tottenham Hotspur z moim sześcioletnim synem. Po jego zakończeniu zostaliśmy na stadionie, ponieważ chcieliśmy zdobyć kilka autografów. Opuściliśmy go około 20. i udaliśmy się w kierunku stacji metra Seven Sisters. Po drodze wstąpiliśmy do McDonalds'a. Gdy wyszliśmy znaleźliśmy się w samym środku kłótni miedzy dużą grupą, a kierowcą taksówki, któremu kazali zawrócić. Zaraz potem zobaczyłem policyjny samochód z wybitymi szybami i zdałem sobie sprawę, że musimy się stamtąd szybko wynieść. Widziałem długi kordon policjantów, który blokował ulicę. Udaliśmy się w ich stronę. Wtedy minął nas drugi radiowóz w wybitymi oknami, w który tłum rzucał czym sie dało. Złapałem syna i pobiegłem w stronę policjantów. Wtedy jeden z policyjnych samochodów został trafiony butelką z benzyną i stanął w płomieniach. Zaraz potem dotarliśmy do stacji metra, w której się schroniliśmy. Gdybyśmy dostali się tam 60 sekund później, nie wiem jak mogło by się to skończyć - relacjonował sobotnie wydarzenia w rozmowie z BBC Adam.
- Ludzie podpalali zawartość koszy na śmieci i rzucali nimi w policjantów. Rzucali też płonącymi butelkami. Od jednej z nich zapalił się miejski autobus. Dookoła był też straszny smród, jakby toksyczny. Sytuacja była bardzo niebezpieczna. Widać było, że ludzie nie są tam dla zabawy i czuć było napięcie. Policja stała tam starając się, żeby to wszystko się nie rozprzestrzeniało. Poszedłem do domu i zamknąłem się, bo słyszałem plotki o pobiciach przez ten tłum przypadkowych ludzi. Wyszedłem tylko na chwilę, żeby sprawdzić, co się dzieje z samochodem. To było tylko kilka kroków, ale najstraszniejszych w moim życiu - dodaje Matt.
Łupy w sklepowych wózkach
widziałem masę ludzi na mojej ulicy niosących telewizory, komputery, laptopy. Wiele z tych rzeczy wypadało im i tłukło o ziemię. Ludzie wieźli telewizory w wózkach sklepowych i zostawiali po sobie na ulicy masę elektronicznych śmieci asif
Próbowałem robić zdjęcia z okna mojego domu, ale kilka osób z tłumu zaczęło krzyczeć, żebym tego nie robił sam
O ludziach wynoszących towary ze sklepów mówił też Asif. - Nad ranem widziałem masę ludzi na mojej ulicy niosących telewizory, komputery, laptopy. Wiele z tych rzeczy wypadało im i tłukło o ziemię. Ludzie wieźli telewizory w wózkach sklepowych i zostawiali po sobie na ulicy masę elektronicznych śmieci. To była naprawdę stresująca noc. Widziałem wielu plądrujacych sklepy ludzi i ani jednego radiowozu w pobliżu mojego domu - powiedział mężczyzna.
Inna mieszkanka Tottenham, Anna także opowiada o strachu i niepewności związanymi z całą sytuacją. - Wielu mieszkańców obserwowało te pożary na ulicy, ale tłum nie był agresywny. Dopiero później zobaczyłam dwóch młodych ludzi wybijających cegłówkami witryny sklepu i próbujących podpalić sklep. Ten ogień wyglądał jakby był całkowicie bez kontroli i trudno było stwierdzić, jak to się rozwinie. Czułam się bardzo niepewnie. Widziałam też wiele ludzi z wózkami sklepowymi pełnymi alkoholu i jedzenia. Ta niepewność i strach trwały kilka godzin, podczas których nie było widać nikogo, który mógłby nam ewentualnie pomóc. Nie było tam żadnego policjanta - relacjonuje Anna.
Źródło: BBC, Reuters