Na wybory prezydenckie w Serbii, które odbędą się 20 stycznia, nie przyjadą amerykańscy i brytyjscy obserwatorzy. Na ich udział w monitorowaniu głosowania nie zgodziła się serbska centralna komisja wyborcza. To odwet za poparcie Waszyngtonu i Londynu dla niepodległości Kosowa.
Serbowie nie mają za to nic przeciwko temu, by wybory obserwowało 23 przedstawicieli OBWE i trzech kolejnych z Rosji.
Część państw zachodnich, w tym USA i Wielka Brytania, od kilku lat konsekwentnie wspierają dążenia niepodległościowe kosowskich Albańczyków. To Waszyngton był inicjatorem ataku NATO na Jugosławię w 1999 r., który przerwał czystki etniczne w rządzonym wówczas przez Serbów Kosowie.
Odsiecz z Kremla
Zdecydowanie lepszą prasę niż Amerykanie, ma w Belgradzie Rosja, która zdecydowanie wyklucza niepodległość Kosowa, dopuszczając jedynie autonomię tego regionu. Moskwa wytrwale wspiera Serbię na forum międzynarodowym w walce o zachowanie co najmniej formalnej zwierzchności nad Kosowem. Nowy ambasador Rosji przy NATO, Dmitrij Rogozin, zadeklarował, że utrzymanie integralności terytorialnej Serbii będzie jednym z jego głównych zadań.
Wybory w cieniu Kosowa
Niepodległości Kosowa sprzeciwiają się główni rywale w serbskich wyborach prezydenckich: dotychczasowy prezydent Boris Tadić, stojący na czele prozachodniej Partii Demokratycznej oraz przywódca skrajnie nacjonalistycznej Serbskiej Partii Radykalnej Tomislav Nikolić.
Tymczasem Albańczycy zapowiadają ogłoszenie niepodległości w połowie lutego - przed objęciem przez Rosję przewodnictwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ (1 marca) i po planowanej na 5 lutego drugiej turze wyborów prezydenckich w Serbii.
Źródło: PAP, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24