Wciśnięta między dwóch historycznych nieprzyjaciół, odcięta niemalże od świata Armenia po upadku ZSRR trafiła pod opiekuńcze skrzydła Rosji. Taka opieka, jak zwykle, ma jednak swoją cenę.
Współczesna niepodległa Armenia, tak jak sąsiedni Azerbejdżan, rodziła się w bólach wojny w Górskim Karabachu. To z Komitetu Karabach, dysydenckiej organizacji jeszcze z czasów ZSRR, wywodził się pierwszy prezydent republiki, Lewon Ter-Petrosjan, a następni dwaj prezydenci związki z Górskim Karabachem mają jeszcze bliższe – tam się urodzili i tam zaczynali karierę.
Ter-Petrosjan szybko zaskarbił sobie uwielbienie rodaków mówiąc o niepodległości i walce o zjednoczenie Armenii i Karabachu. Bez problemów wygrał pierwsze wybory prezydenckie i wprowadził rodaków w niepodległość. Ta szybko okazała się bolesna. Oprócz wojny o Karabach z Azerami, Ormianie musieli borykać się z typowymi dla postradzieckiej rzeczywistości zmorami – bezrobociem, upadkiem przemysłu, korupcją, nepotyzmem i przestępczością. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniał kryzys energetyczny – od wielkiego trzęsienia ziemi w 1988 roku miejscowa elektrownia atomowa pozostawała zamknięta, a energię sprowadzano z Azerbejdżanu, co teraz było niemożliwe. Nie najlepiej było też z demokratycznymi standardami. Bojownik o wolność Ter-Petrosjan co prawda wygrał kolejne prezydenckiej wybory, ale wśród oskarżeń o poważne naruszenia wolności i wyborcze nieprawidłowości.
Ponure widmo etnicznego konfliktu
To jednak nie kryzys, ale Górski Karabach miał wpłynąć na los Ter-Petrosjana. Gdy okazało się, że uparte trzymanie się zasady dążenia do bezwarunkowego poparcia dla niepodległego a później zjednoczonego z Armenią Karabachu, nie daje żadnych korzyści, a tylko pogłębia izolację, Ter-Petrosjan, niegdyś aktywista Komitetu Karabach, zmienił front. Na początku 1998 roku publicznie oświadczył, że o niepodległości Stepanakertu i późniejszym zjednoczeniu nie może być mowy. Kilka tygodni po tej deklaracji musiał odejść. Zmusiło go do tego karabaskie lobby na czele z premierem Robertem Koczarianem. Ten odwołał deklaracje usuniętego poprzednika.
Rok później władza już w pełni znalazła się w rękach wywodzącej się Karabachu elity – w tajemniczych okolicznościach podczas posiedzenia parlamentu od kul zamachowców zginęli najważniejsi przeciwnicy Koczariana, premier Wazgen Sarkisjan i były sekretarz partii komunistycznej Karen Demirczian. O odwrocie w sprawie Karabachu nie mogło być mowy.
Koczarian, Sarkisjan, Koczarian?
Ormianie karabascy do tej pory kontrolują życie politycznej Erywania. W 2008 roku Koczariana zastąpił dotychczasowy premier, wcześniej minister obrony, Serż Sarkisjan. W wyborach pokonał m.in. pragnącego powrotu do władzy Ter-Petrosjana, który oskarżył przy okazji władze o fałszowanie wyborów (w krwawych powyborczych demonstracjach zginęło kilka osób).
Ciekawie wyglądać może też rywalizacja o fotel prezydenta w 2013 roku – wiele wskazuje bowiem na to, że dotychczasowi sojusznicy, Sarkisjan i Koczarian, staną naprzeciw siebie.
Rosyjska gwarancja
Mimo różnic dzielących dotychczasowych prezydentów, stylu ich rządzenia i podejmowanych z mniejszym lub większym przekonaniem prób wyrwania się z geopolitycznego potrzasku, wszyscy postawili na Rosję. Nie mieli też za bardzo innego wyjścia.
To Moskwa utrzymywała i utrzymuje w Armenii swoje bazy wojskowe (według najnowszych porozumień aż do 2044 roku) i to Moskwa wspierała Ormian w ich konflikcie z Azerbejdżanem. Turcja, która wspierała i wspiera Baku, nie mogła stać się punktem oparcia i sojusznikiem Erywania, zbyt dużo bowiem dzieli oba kraje – począwszy od krwawej wspólnej historii po współczesny, bardziej namacalny konflikt, którego symbolem jest trwająca od 1993 roku blokada wspólnej granicy. W stosunkach obu krajów - mimo nieśmiałych prób porozumienia - nie brak było poważnych napięć ze sporadyczną wymianą ognia i groźbami tureckich bombardowań włącznie. Gdy stawia się na Rosję, sojusz z prozachodnią Gruzją też nie wchodzi w grę.
W rękach Moskwy znajduje się też energetyka Armenii. Rosjanie kontrolują elektrownię atomową Metsamor (produkuje 40 proc. prądu w kraju), dostawy gazu przez Gruzję, a nawet gazociąg prowadzący do Armenii z Iranu. Na kurku z energią dla kraju spoczywa rosyjska ręka i w Erywaniu wszyscy zdają sobie z tego sprawę, nie chcąc powrotu do kryzysu energetycznego lat 90.
Sprawę pogarsza brak własnych surowców energetycznych, co nie oznacza to, że Armenia w ogóle pozbawiona jest surowców. Głównym produktem eksportowym (ponad 60 proc.) Erywania są rudy metali, przede wszystkim miedzi (co ciekawe, największy kombinat metalurgiczny w Armenii należy wcale nie do rosyjskiej, ale do niemieckiej firmy).
Lekkie zezowanie na Zachód
W obliczu wycofania się de facto z regionu Stanów Zjednoczonych i ograniczonych zdolności politycznych Unii Europejskiej, Rosja stała się też faktycznie jedynym rozgrywającym ws. Górskiego Karabachu, organizując co pewien czas spotkania prezydentów Armenii i Azerbejdżanu i obstawiając się w roli rozjemcy z prawem do militarnej obecności w zbuntowanej republice.
Mimo pasywnej postawy Unii w ostatnich latach Armenia stara się jednak o zbliżenie z Brukselą, poprzez m.in. Partnerstwo Wschodnie, które w konsekwencji ma doprowadzić do stowarzyszenie z Brukselą i stworzenia strefy wolnego handlu. Realizacja tego motywowanego gospodarczo przedsięwzięcia będzie jednak zależna od wewnętrznych reform politycznych w Armenii, ale i od stopnia nacisku ze strony Moskwy. A ta, spoglądając do tej pory przez palce na kontakty Erywania z Brukselą, może w końcu zacisnąć dłoń na energetycznym spuście. O marszu na Zachód bez prądu Armenia będzie mogła zaś zapomnieć.
Maciej Tomaszewski
--------
Republika Armenii
Źródło: tvn24.pl