Co najmniej trzy osoby nie żyją po tym, jak samolot myśliwski F-18 Hornet spadł na dzielnicę mieszkaniową San Diego w południowej Kalifornii. Jedna osoba uznawana jest za zaginioną. W ogniu stanęły budynki i samochody w dzielnicy mieszkaniowej. Ewakuowano mieszkańców pobliskich domów.
- Ofiary to najprawdopodobniej mieszkańcy jednego z domów na który spadł samolot - poinformował burmistrz San Diego, Jerry Sanders. Według agencji Reutera w domu, w czasie katastrofy, przebywały cztery osoby: matka z dwójką dzieci i ich babcia.
Katastrofa nastąpiła tuż przed południem czasu lokalnego, kiedy samolot podchodził do lądowania w bazie lotnictwa piechoty morskiej Miramar. Maszyna rozbiła się w odległości około trzech kilometrów od lotniska.
Wracał z misji treningowej
Wojsko poinformowało, że samolot wracał do bazy z misji treningowej z tylko jednym pilotem na pokładzie. Pilot zdążył się katapultować i jak donoszą świadkowie, wylądował na jednym z drzew w pobliżu miejsca katastrofy. Mężczyzna został zabrany do szpitala na badania.
Jak informuje miejscowy departament straży pożarnej, obszar, w którym doszło do katastrofy jest "silnie zaludniony". Władze - z powodu toksycznego dymu - ewakuowały 20 domów, znajdujących się najbliżej miejsca wypadku. Straż pożarna ciągle przeszukuje teren katastrofy.
Płonęły budynki
Świadek, który dotarł na miejsce katastrofy powiedział CNN, że jeden dom został całkowicie zniszczony, a drugi poważnie uszkodzony. Oba budynki płonęły.
Inny świadek, który widział niski lot odrzutowca, powiedział, że nie zauważył dymu wydobywającego się z silników maszyny. - Jednak dało się zauważyć jakieś opary - powiedział mężczyzna.
Mieszkańcy San Diego powiedzieli lokalnej rozgłośni radiowej, że pilot mógł kierować maszynę w stronę pobliskiego kanionu, żeby uniknąć zderzenia ze szkołą.
Źródło: AP, PAP, BBC, Reuters