20 lat temu czołgi rozjechały chińską demokrację

Aktualizacja:

Kiedy w Polsce 4 czerwca świętowano pierwsze po wojnie wolne wybory, w Chinach na placu Tiananmen na oczach świata armia chińska dokonała masakry. Demokracja w Pekinie nie miała prawa się narodzić.

Wielu obserwatorom chińskiej sceny politycznej w 1989 roku wydawało się, że ruch Pekińskiej Wiosny - jak nazwano ówczesne protesty studentów - stanowił naturalne przedłużenie fali demokratyzacji, płynącej w tych latach przez niemal cały świat komunistyczny.

Wolności - co ważne: w ramach komunistycznego systemu - chcieli też Chińczycy. Pragnienie to symbolizował posąg "Bogini Demokracji", dla którego wzorem była nowojorska Statua Wolności, który towarzyszył studentom na placu Tiananmen.

Mimo tych zachodnich symboli, chińskie wydarzenia jednak miały rodzime korzenie i zrodziły się z marzeń o demokracji, pojmowanej jako narzędzie walki z niesprawiedliwym systemem.

Dla chińskich władz to marzenie szło za daleko. - Dla władz wybór był prosty: jeżeli nie pokażemy siły, to może się stać to, co z komunizmem w Europie Wschodniej - uważa sinolog i dziennikarz Krzysztof Darewicz.

Dla partii to było za wiele

I partia pokazała siłę. W nocy z 3 na 4 czerwca wozy pancerne zmiotły z powierzchni placu ludzi, namioty i "Boginię Demokracji". Po siedmiu godzinach, o świcie 4 czerwca, Tiananmen był pusty.

Do dziś nie wiadomo, jaka była faktyczna liczba ofiar - w końcu czerwca 1989 roku ówczesny mer Pekinu przyznał, że zginęło 200 demonstrantów, w tym 36 studentów. Nieoficjalne szacunki mówią jednak o dwóch tysiącach zabitych; aresztowano do trzech tysięcy ludzi.

Wojciech Giełżyński, polski dziennikarz specjalizujący się w Azji i naoczny świadek masakry, w przybliżeniu liczbę zabitych określa na około 1500-1750. Powołuje się przy tym na badania agencji prasowej UPI, która licząc rannych w 50 szpitalach w Pekinie (ok. 6-7 tysięcy), przyjęła, że średnio ginie co 4-5 ranny.

Zbrodnia nierozliczona

Niezależnie od liczby zabitych nadal nie rozliczono winnych rzezi. Władze nie odpowiadają też na ponawiane co roku apele opozycji i rodzin młodych ludzi, poległych na placu, o "nowy początek" - o nową ocenę wydarzeń sprzed 20 lat przez władze ChRL, o dialog i pojednanie.

Zdaniem Darewicza, "wydarzenia na placu Tiananmen w dużej mierze umocniły ten system "pod względem politycznym. - Wyciągnięto wnioski dla utrzymania władzy i zdecydowano się dać więcej wolności w sferze gospodarczej, na taki kapitalizm w komunizmie - tłumaczy Darewicz.

- Paradoksalnie, wydarzenia na placu Tiananmen zainicjowały rozwój Chin, który doprowadził do boomu gospodarczego. W Chinach niewyobrażalnie poprawiły się warunki życia, z zacofania wyciągnięto 1/5 ludzkości - podkreśla dziennikarz.

Rodziny ofiar należące do organizacji "Matki Tiananmenu" co roku bezskutecznie apelują do władz o śledztwo w sprawie masakry, odszkodowań dla rodzin ofiar, ukaranie odpowiedzialnych za zdławienie protestów i "przełamywanie tabu", jakim wciąż jest w Chinach publiczne mówienie na temat tamtych wydarzeń. Bez skutku.

Więźniowie wciąż za kratami

Jeszcze kilkanaście lat po masakrze w chińskich więzieniach - według zachodnich organizacji praw człowieka - nadal pozostawało kilkuset uczestników tych wydarzeń. Według Fundacji Dui Hua z San Francisco, obecnie w więzieniach przebywa około 30 uczestników ruchu z 1989 roku.

Fundacja powołuje się na informacje uzyskane od władz ChRL, a także pozostających obecnie na wolności byłych więźniów.

Co się stało z bohaterem?

Nieznane są losy człowieka, który stał się symbolem tamtego buntu. - Do dziś nie wiadomo, kim był i co stało się z tym człowiekiem z siatkami, który stał w 1989 roku przed kolumną czołgów, gotowy na śmierć bez kompromisów - mówi Darewicz.

- Wersje były różne, że został natychmiast schwytany i rozstrzelany; że był uwięziony, torturowany i skazany na śmierć; inna głosi, że do dziś żyje i mieszka na Tajwanie - wyliczał Darewicz.

Jak dodał, władze jeden jedyny raz odniosły się do tej kwestii, zapewniając, że "ten człowiek na pewno nie został zabity". W przeciwieństwie do tysięcy innych.

Źródło: PAP