Za oficjalny dokument, który może być interesujący dla zwykłego obywatela i powinien mu zostać na życzenie udostępniony, uznaje się nie tylko pisma i maile, ale także notatki, zdjęcia, prezentacje multimedialne, raporty, umowy, a nawet historie przeglądania stron w wyszukiwarce internetowej. Ze Szwecji dla Magazynu TVN24 pisze Katarzyna Tubylewicz.
W jednym z kryminałów Lizy Marklund - "Czerwona wilczyca" - dziennikarka śledcza Annika Bengtzon udaje się do kancelarii rządu i prosi dyżurnego strażnika o wgląd w korespondencję minister kultury, Kariny Björnlund. Strażnik nie wydaje się zdziwiony, nie stuka się w głowę, nie prosi o legitymację dziennikarską, ani o żaden inny dokument.
"Proszę usiąść, skontaktuję się z rejestracją".
Po krótkim czasie pojawia się urzędnik, który zaprasza Bengtzon do swojego pokoju.
"Co chce pani obejrzeć?" - pyta.
"Wszystko" - odpowiada dziennikarka.
Archiwista bez mrugnięcia okiem otwiera właściwy plik w komputerze.
"Od czasu, kiedy pani minister do nas przyszła, otrzymała sześćset sześćdziesiąt osiem pism. Mam tu wykaz" - relacjonuje.
"Mogę dostać wydruki?" - pyta Bengtzon.
"Tegorocznych pozycji?"
"Wszystkich".
Urzędnik bez słowa uruchamia drukarkę i daje obywatelce, której imienia i nazwiska nie zna, wgląd we wszystkie pisma oraz maile minister kultury.
"Offentlighetsprincipen"
Domyślam się, że dla polskiego czytelnika przyzwyczajonego do niewidzialnych, ale grubych murów między reprezentantami władzy a obywatelami scena ta wygląda jak z filmu science fiction. Może nawet wzbudzać podejrzenia co do rzetelności researchu jednej ze szwedzkich królowych kryminału. Wiem, że dla tego samego czytelnika równie zaskakujące są fragmenty mojej książki o Sztokholmie, w której opowiadam o tym, jakie informacje na temat poszczególnych adresów w mieście da się znaleźć w szwedzkim internecie.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam