Stwierdzili, że jest pijany, miał wytrzeźwieć na komendzie. Przez kilkanaście godzin nikogo nie zastanowiło, że leży na podłodze wciąż w tej samej pozycji. Zareagowała dopiero poranna zmiana, ale było już za późno. Jan Łusiak miał krwiaka, zmarł dwa dni później, w szpitalu.
Wystrzeliły fajerwerki.
- Miałam wtedy trzynaście lat, był sylwester. Dla nas okropny, jak zawsze, od 2012 roku. Wtedy dowiedziałam się, że mój tata nie żyje - mówi Dorota Łusiak. Od śmierci jej ojca minęło już ponad osiem lat.
53-letni Jan Łusiak zmarł 31 grudnia 2012 roku. Osierocił szóstkę dzieci.
Umarł w szpitalu, gdzie przewieziono go z tak zwanego dołka. Trafił tam, bo służby, które znalazły go zmarzniętego na ulicy, uznały, że jest pijany. Czy był? Tego już się nie dowiemy.
Grzegorz Gozdór, adwokat rodziny: - Bezsporne jest, że w odniesieniu do Jana Łusiaka w dniu 27 grudnia 2012 roku żadne służby, w tym medyczne, nie przeprowadziły badania na zawartość alkoholu we krwi.
Dlaczego przez 17 godzin i 20 minut żaden z policjantów nie zauważył, że z 53-latkiem dzieje się coś złego, że leży w tej samej pozycji, na podłodze?
Sąd: - Jeżeli refleksje osoby kontrolującej osadzonych w celach sprowadzają się do stwierdzenia, że kontrolowane osoby przebywają w tych celach, to powstaje pytanie, gdzie indziej mogłyby się te osoby znajdować, skoro cele zamknięte były na klucz.
I jak można skontrolować kilkanaście sal w minutę?
Bełkotanie
Jan Łusiak mieszkał czterdzieści kilometrów od Lublina. Razem z żoną wychowywał szóstkę dzieci - cztery córki i dwóch synów. Prowadzili gospodarstwo rolne, ale nie tylko. Łusiak, z wykształcenia hydraulik, był konserwatorem instalacji sanitarnych. Od 35 lat pracował w lubelskiej Spółdzielni Mieszkaniowej "Motor". Do pracy dojeżdżał autobusem. Godzinę w jedną stronę.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam