Dochodzą do mnie sygnały, że nie wszyscy zrozumieli do końca, jak to jest, że bank nie zarabia na tym, iż klienci płacą wyższe raty po tym, jak podrożały franki. No to jeszcze raz, tylko krócej i z uproszczeniami.
Zapomnijmy na chwilę o walutach. Bank generalnie zarabia na odsetkach. Dokładniej rzecz biorąc zarabia na tym, że odsetki od kredytów, których udziela, są większe niż odsetki od depozytów, które płaci ludziom. Zawsze tak jest, prawda? Kredyt zawsze ma w banku oprocentowanie wyższe niż depozyt. To jest sedno i źródło zysku każdego banku.
Jak jeszcze?
Bank oczywiście ma też inne źródła zysku, kosi prowizje za co tylko się da, opłaty za zgubione karty, za monity ponaglające spóźnialskich itd. Kiedy handluje walutami, to tak jak każdy kantor – zarabia na spreadzie, czyli różnicy między kursem kupna, a sprzedaży waluty obcej. Ale główne źródło zysku to zawsze różnica w poziomie odsetek pomiędzy kredytami i depozytami. W przypadku kredytów frankowych jest dokładnie tak samo. Tyle, że tu nie ma depozytów we frankach, bo żyjemy w Polsce i ludzie w bankach trzymają swoje złote, a nie franki. Ale to nic, bo w związku z tym banki pożyczają te franki od innych banków na rynku międzybankowym, który jest hurtowy, transgraniczny i ponadnarodowy – pełni rolę wielkiej hurtowni z pieniędzmi, które można stamtąd wypożyczać. Nie ma żadnego problemu, żeby sobie pożyczyć na przykład 20 mln franków od banku w Szwajcarii, który akurat ma ich za dużo i chętnie komuś je wypożyczy. W tym celu upoważniony pracownik banku musi wcisnąć kilka przycisków na klawiaturze komputera i na koniec wcisnąć „enter”. I już.
Efekt jest taki, że jak frank drożeje z 3,50 PLN do 4,20 PLN to bank oczywiście w ratach dostaje więcej, ale nie zarabia na tym, bo z drugiej strony musi też więcej oddać tym, od których sam pożyczył franki Rafał Hirsch
Jak to działa?
Banki pożyczają franki po to, żeby mieć zabezpieczenie pod udzielone kredyty, od których raty są zależne od kursu franka. Tak samo jak pod kredyty w złotych mają „podkładkę” w postaci depozytów w złotych. To jest kolejna podstawowa zasada w bankowości. Bilans musi wychodzić na zero – jak się udzieliło 20 mln kredytów, to trzeba mieć z drugiej strony 20 mln finansowania. Tak jest przy każdej walucie. Efekt jest taki, że jak frank drożeje z 3,50 PLN do 4,20 PLN to bank oczywiście w ratach dostaje więcej, ale nie zarabia na tym, bo z drugiej strony musi też więcej oddać tym, od których sam pożyczył franki. Staje się więc w tym momencie czymś na kształt pośrednika, który kasuje tylko swoją prowizję za skojarzenie tego, kto pożycza we franku (upraszczam tutaj, bo tak naprawdę pożycza w PLN, a tylko potem przelicza raty i zadłużenie wg kursu franka, ale to teraz nieistotne) i tego, kto franki udostępnia gdzieś tam w Zurychu albo Londynie, czy Frankfurcie. W takiej sytuacji bank zarabia tak samo, jak w przypadku kredytów w PLN – na marży.
Co z LIBOR-em?
Podstawą rozliczeń przy pożyczaniu franków jest stawka LIBOR. Klient płaci za kredyt np. LIBOR plus 1,5 procent marży. A bank pożycza na rynku franki płacąc dostawcy LIBOR plus na przykład 0,2 procent albo 0,5 procent. Różnica pomiędzy naszą marżą, a marżą, która bank płaci na rynku hurtowym jest zyskiem banku. Co ważne – jest to zysk całkowicie niezależny od tego, ile kosztuje frank szwajcarski. Dlatego bank nie ponosi ryzyka walutowego – to, co zarobi extra z jednej strony, traci extra z drugiej strony. Ryzyko walutowe w przypadku kredytu frankowego jest w całości po stronie kredytobiorcy.
Autor: Rafał Hirsch / Źródło: tvn24bis.pl
Źródło zdjęcia głównego: sxc.hu