Wtorkowe słowa premiera zamieniają się w czyny. I chociaż cena euro nie przekroczyła pięciu złotych, to Ministerstwo Finansów wymieniło część funduszy z Unii Europejskiej na rynku walutowym za pośrednictwem Banku Gospodarstwa Krajowego. Złoty w ciągu dnia zyskał do euro 15 groszy.
- Ministerstwo Finansów przeprowadził standardową operację. Zostało sprzedana część środków z tych, które były do dyspozycji – powiedział rzecznik ministerstwa finansów Magdalena Kobos. Nie chciała jednak powiedzieć ile, i czy operacja będzie powtórzona. Na kontach Narodowego Banku Polskiego było do dyspozycji 3,2 miliarda euro. Premier Donald Tusk powiedział we wtorek, że jeśli cena euro przekroczy pięć złotych, to rząd skorzysta z tych środków.
- W nawiązaniu do wczorajszej zapowiedzi Premiera Donalda Tuska, Minister Finansów, ze względu na bardzo atrakcyjny kurs wymiany złotego, przeprowadził dzisiaj standardową operację wymiany części środków europejskich na rynku, za pośrednictwem Banku Gospodarstwa Krajowego" - poinformowało MF w komunikacie.
Na czym polega rządowa interwencja
Wymiany euro na złote przez rząd nie można nazwać w sensie ścisłym interwencją. To słowo zarezerwowane jest dla banków centralnych. Jednak bez względu jak to, co zrobiło Ministerstwo Finansów określimy, skutek jest bardzo podobny.
Wszystko podlega takim samym prawom popytu i podaży, jak jest w przypadku każdego innego towaru. Kiedy na osiedlowym bazarku jest bardzo dużo jabłek, ich cena musi być niższa. Kiedy kupujący chodzą od straganu do straganu i błagają choćby o pół kilo, cenę jabłek można wywindować niebotycznie.
Więcej jabłek - niższa cena
Ostatnio było tak, że wszyscy uczestnicy rynku finansowego chcieli sprzedawać złote, a kupować za nie euro, dolary i franki, wobec czego wartość złotego spadała na łeb na szyję a waluty drożały. Bo podaż złotego była duża, podobnie jak popyt na waluty.
Ale jeśli zmienić te proporcje? Rzucić na rynek euro otrzymane z Unii Europejskiej i leżące na rachunku walutowym rządu. Gdy euro będzie więcej, to można się spodziewać, że ich wartość spadnie. I tak właśnie postąpiło Ministerstwo Finansów.
Było to o tyle łatwiejsze, że na polski rynek walutowym przypomina obecnie opustoszały wieczorem bazarek i handlują na nim teraz nieliczni spekulanci. Był to zresztą główny powód, dla którego złotego w ciągu ostatnich miesięcy udało im się tak osłabić.
Czego nie wiemy
Nie wiemy i nie dowiemy się przez dłuższy czas dwóch rzeczy. Po pierwsze - jakie są obroty na rynku walutowym. W czasach dobrej koniunktury sięgały one kilku miliardów euro dziennie. Czy teraz to jest miliard, czy dwa miliardy? Pewne dane będzie można dopiero wyczytać za pewien czas w statystykach NBP. Ale wszyscy uczestnicy rynku mówią, że obroty są niewielkie.
Nie wiemy też, ile euro rząd rzucił na rynek. Nie wolno mu tego podać, bo wtedy pokazałby karty i wszyscy gracze wiedzieliby, jaka kwota była potrzebna, żeby uzyskać widoczny w środę efekt. Dealerzy w bankach są w trochę lepszej sytuacji - mają choć cząstkowe informacje o tym, jakie kwoty pojawiły się nieoczekiwanie na rynku. Ale pewności mieć nie mogą. Rząd, utrzymując graczy w niepewności, ma dodatkową psychologiczną przewagę.
Atrakcyjny kurs wymiany
Kupić w dołku a sprzedać w górce - to marzenie każdego gracza, zarówno wielkiego inwestora, jak i drobnej płotki. Nawet największym specom zdarza się to wyjątkowo rzadko. Ale są przesłanki, żeby sądzić, iż zdarzyło się to właśnie Ministerstwu Finansów. Jak we wtorek premier, tak dziś resort podkreśla w komunikacie, że kurs wymiany euro na złote jest teraz bardzo atrakcyjny.
Czy ma rację? Złoty do euro był niemal najsłabszy w historii. Jednego tylko dnia w lutym 2004 roku euro kosztowało 4,94 zł. We wtorek polska waluta dwukrotnie odbiła się od pułapu 4.9250. Dealerzy od paru tygodni mówią: - Rynek jest wyprzedany. Oznacza to, że chcących sprzedawać złote i kupować euro z dnia na dzień jest coraz mniej. Po co więc czekać na wymianę unijnych funduszy na umocnienie złotego, skoro właśnie teraz mogą "zagrać" podwójnie.
Po pierwsze po to, by zatrzymać spadek kursu złotego, a po drugie - dać na inwestycje o niemal 50 proc. więcej złotych, niż gdyby euro wymieniać np. w lipcu 2008, kiedy euro było po blisko 3,2 zł i wszyscy rozpaczali, ile funduszy unijnych tracimy wskutek tego, że złoty jest bardzo mocny.
Dlaczego nie wymieniać euro w NBP
Rządowy rachunek walutowy prowadzi NBP. Rząd w każdej chwili może wymienić z bankiem centralnym unijne euro na złote. NBP wypłaca wtedy złote na rządowy rachunek, a pobiera z niego euro, które następnie może lokować jako rezerwy walutowe. Ten sposób rozliczeń wymyślono wtedy, gdy złoty się umacniał i rząd nie chciał dopuścić do jeszcze większego umocnienia polskiej waluty. Rząd zapewnił sobie jednak możliwość sprzedaży walut na rynku - właśnie po to, żeby móc wpływać na kurs.
Bank centralny zawsze traci
Jeśli rząd sprzedawał euro w górce, a kupował złotego w dołku - zrobił znakomity interes. Dlaczego jednak nie interweniował NBP, któremu to prawo przysługuje tak jak każdemu bankowi centralnemu na świecie? Odpowiedź jest prosta - bo bank centralny na interwencjach zawsze traci, a zarabiają spekulanci.
Interwencje banku centralnego mogą oczywiście zatrzymać spekulantów, ale przynoszą olbrzymie straty. W skrajnym przypadku mogą się skończyć wyprzedaniem całych rezerw walutowych wskutek czego nie tylko waluta, ale i cała gospodarka staje się całkowicie bezbronna. Niewykluczone, że wzywający obecnie NBP do interwencji na rynku walutowym mają ochotę na całkiem niezły zarobek na dziesiątkach miliardów euro. Chyba, że odwróci się trend. W takim wypadku przyłączenie się NBP do interwencji może odnieść skutek.
Źródło: PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24