Grecja sprzedała dziś na rynkach międzynarodowych swoje nowe, pięcioletnie obligacje. Wypuściła je głównie po to, aby przetestować, jaki będzie odzew – czy ktoś będzie chciał je kupić, a jeśli tak, to jakich odsetek zażąda. Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania.
Grecja sprzedała obligacje za 3 mld euro. Popyt zgłoszony w trakcie zapisów przekroczył 20 mld euro i pochodził od ponad 500 podmiotów. Grecja będzie płacić nabywcom obligacji 4,75 proc. rocznie. Tylko 4,75. Jeszcze dwa lata temu rentowność obligacji greckich znajdujących się na rynku przekraczała 30 proc. – na takie odsetki Grecy musieliby się zgodzić, gdyby wtedy chcieli pożyczać pieniądze z rynku. Dlatego wtedy tego nie robili i dlatego w 2012 r. wynegocjowali sobie u wierzycieli częściową redukcję zadłużenia, czyli częściowo zbankrutowali. Dziś sytuacja jest diametralnie inna. Inwestorzy z całego świata oszaleli na punkcie greckiego długu. Tym razem pozytywnie.
Dlaczego? Odpowiedź „bo taki mają nastrój” wcale nie jest wymijająca ani lakoniczna. Nastrój polega na tym, że już się nie boją, iż pieniądze zainwestowane w grecki dług przepadną, a aż 4,75 proc. odsetek od państwa ze strefy euro w czasach, w których inflacja, to 0,5 proc. rocznie, to gratka.
Najciekawsze jest to, że dzisiejszy powrót Grecji na rynek obala wciąż popularną teorię, że kłopoty Aten wzięły się z nadmiernego zadłużenia tego państwa. Wieść gminna niesie, że Grecy żyli przez lata ponad stan, oszukiwali Brukselę, nie płacili podatków, deficyty mieli horrendalne, aż nadeszła sprawiedliwość i strąciła marnotrawną, nieefektywną i leniwą Grecję w przepaść kryzysu. Potem Grecy przymuszeni przez Unię (czyli Niemców) cieli wydatki, cieli, cieli, cieli, reformowali, reformowali, zaciskali pasa, aż w końcu po czterech latach wyzdrowieli i już jest ok, a więc inwestorzy znów kupują obligacje. To nieprawdziwy obraz rzeczywistości.
Tak naprawdę Grecja udowadnia, iż poziom zadłużenia w państwie nie decyduje o tym, że wybucha kryzys, a państwo traci zaufanie rynków. W 2010 r., kiedy Grecja to zaufanie utraciła, jej dług wynosił około 120 proc. PKB – faktycznie bardzo dużo. Ale dzisiaj, kiedy Grecja wraca na rynek, jej dług publiczny wynosi ponad 170 proc. PKB. I jakoś nikt się tego nie obawia, a rynek i tak obligacje kupuje.
Skąd więc kryzys w strefie euro? Jakiś czas po upadku Lehman Brothers stało się jasne, że powikłania finansowe związane z tym wydarzeniem uderzą także w Europę. W przeciwieństwie do USA w przypadku strefy euro rynek nie wiedział, czy państwa Unii i przede wszystkim Europejski Bank Centralny będą prowadzić politykę aktywnych interwencji w obronie systemu finansowego strefy, czy nie. W sytuacji takiej niepewności rynek zachował się tak jak zwykle, czyli tak jak grupa drapieżników polująca na parzystokopytne. Inwestorzy wybrali po prostu najsłabszy egzemplarz w stadzie. Rzucili się, wyprzedaż greckich obligacji spowodowała, że Grecja straciła praktycznie możliwość rolowania swoich długów, co po dwóch latach doprowadziło do częściowego bankructwa.
Oczywiście to, że to akurat Grecja była najsłabsza w całej strefie jest jej winą, to że jej sytuacja fiskalna była bardzo zła też jest jej winą. Ale to, że drapieżnicy z rynków przypuścili na nią atak jest efektem bezczynności EBC, a nie bezpośrednią winą Grecji. EBC z łatwością mógł ich odstraszyć, ale tego nie zrobił. W 2012 r., już po bankructwie Grecji, okazało się, że wystarczy kilka słów szefa EBC, aby drapieżnicy odstąpili i uciekli. Wystarczyło zadeklarować publicznie, że EBC nie dopuści do rozpadu strefy euro (bo w 2012 r. doszło do tego, że taki scenariusz rozważano na serio). Mario Draghi powiedział to w lipcu 2012 r. Od tamtej pory notowania obligacji Grecji, Włoch, Hiszpanii, Portugalii, Irlandii stopniowo się poprawiały, a dziś te obligacje są rekordowo drogie, bez względu na to, jaki jest dług publiczny w tych krajach. A najczęściej jest większy niż w roku 2010, czy 2011, kiedy państwa te traciły dostęp do rynku. Tak więc inwestorzy nie bali się ich długów, ale bali się, że w sytuacji krytycznej nikt tych państw nie obroni, co spowoduje rozpad strefy euro i totalny chaos w Europie. W słowach Draghiego z 2012 r. uzyskali gwarancje, że tak się nie stanie. Zniknęła niepewność, zniknęło dodatkowe ryzyko, a - skoro tak - to znów można inwestować w obligacje nawet greckie. Grecka gospodarka w 2010 r. była w złym stanie, ale eskalacja kryzysu nastąpiła nie z winy Greków, ale przez bezczynność zdominowanego wtedy przez Bundesbank Europejskiego Banku Centralnego.
Dziś gospodarka grecka jest w jeszcze gorszym stanie, niemiecka polityka leczenia kryzysu zaciskaniem pasa niczego nie uzdrowiła, tylko kryzys jeszcze pogłębiła. Całe pokolenie Greków jest stracone dla rynku pracy nie ze swojej winy. Cięcia wydatków publicznych wprawdzie ograniczyły deficyt budżetowy, ale z drugiej strony spowodowały tak duży spadek PKB, że relacja długu publicznego do PKB i tak jest znacznie większa niż przed aplikacją niemieckiego lekarstwa, które okazało się trucizną. To też Grecja w ostatnich latach pokazała bardzo wyraźnie – jak się ma recesję, to się nie tnie wydatków publicznych, bo to tylko tę recesję pogłębia. Grecja jeszcze długo zdrowa nie będzie, ale rynki tego się wcale nie boją. Tego akurat nie bały się nigdy.
Autor: Rafał Hirsch