Mamy deflację, czyli spadek cen w skali roku. Eksperci mówią, że to źle. Na pierwszy rzut oka trudno to zrozumieć. Skoro deflacja to przeciwieństwo inflacji, a każdy Polak pamiętający 1989 wie, że inflacja to straszne zło, to przecież jej przeciwieństwo powinno być przecież chyba lepsze, prawda? Oto dwa istotne powody, przez które deflacja też jest zła:
W czasach deflacji jest trudniej. Trudniej na przykład reformować gospodarkę, która jest mało konkurencyjna, bo ma wysokie koszty. Przykładem jest Grecja w ostatnich latach, gdzie płace były niewspółmiernie wysokie w porównaniu do wydajności pracy. Uzależniona od Trojki (czyli Niemiec) Grecja dostała rozkaz obniżenia kosztów do wymiarów rozsądnych, czyli o kilkadziesiąt procent.
I tu mamy kwestię kluczową. Gdyby w Grecji była inflacja, to można by zamrozić płace i poczekać parę lat, aż stracą one na wartości właśnie w wyniku inflacji. Tego typu manewr można ludziom próbować tłumaczyć zaciskaniem pasa itd. W sytuacji, w której nie ma inflacji taka opcja odpada. Jedyny sposób na to, aby realnie obniżyć płace, a co za tym idzie też koszty produkcji, to po prostu obniżyć je nominalnie. Oczywiście, poziom poczucia krzywdy i reakcja ludzi na obniżkę płac o 20 procent, to zupełnie coś innego od reakcji i poczucia krzywdy przy zamrożeniu tych płac na jakiś czas. Obniżki nominalne często (tak jak w Grecji) wywołują zamieszki, starcia uliczne, wzrost notowań różnej maści popaprańców w sondażach politycznych itd. Ludzie znacznie gorzej reagują na zmiany bardzo namacalnych wartości nominalnych niż na zmiany trudniejszych do uchwycenia, ale ważniejszych z punktu widzenia ekonomii wartości realnych. Przy braku inflacji trzeba niestety operować na wartościach nominalnych, a to dla zwykłych ludzi bardzo bolesne.
Problem z deflacją mają także osoby zadłużone. Czyli w dzisiejszych czasach dość spora część społeczeństwa, a także sektor publiczny. W dobrze rozpędzonej gospodarce, która cechuje się, między innymi stabilną, kilkuprocentową inflacją istnieje duża szansa na to, że pracownicy mogą liczyć na podwyżki płac (które, swoją drogą mogą dalej nakręcać inflację, jeśli są nadmierne, ale nie o to teraz chodzi). Ktoś, kto w wyniku inflacji zarabia nominalnie coraz więcej ma większe szanse na bezbolesną obsługę swojego długu, który zwykle ma oprocentowanie stałe. W przypadku deflacji płace mogą maleć, w przypadku spirali deflacyjnej kraj może wpaść w recesję, wówczas łatwiej też w ogóle stracić pracę. Wtedy ciężar długu rośnie i problem z zadłużeniem zaczynają mieć nawet ci, którzy w normalnej sytuacji nigdy by sobie na to nie pozwolili. Ten sam mechanizm dotyczy też budżetu państwa – inflacja nieco podnosi nominalne wpływy podatkowe z VAT i akcyzy. Deflacja może je nieco obniżać, co wpływa na poziom deficytu budżetowego i tym samym na relację długu publicznego do PKB. Dla kraju, które chce sobie tę relacje obniżyć deflacja to dodatkowe, czasami poważne utrudnienie.
Dla Polski, która właśnie próbuje wyjść z unijnej procedury nadmiernego deficytu i tak bardzo pragnie obniżyć sobie dług publiczny, że aż sięga po metody tak wątpliwe, jak umarzanie obligacje z OFE wejście teraz w okres deflacji będzie wyjątkowym pechem. Niestety, kiedy z jednej strony strefa euro ponownie wpada w recesję (i w deflację), z drugiej strony nie da się eksportować na wschód, a z trzeciej strony Rada Polityki Pieniężnej nie obniża stóp procentowych, szybkie wyjście z deflacji będzie trudne.
PS. Adolf Hitler w czasach hiperinflacji próbował przejąć władzę w Niemczech, ale mu nie wyszło. 10 lat później, w czasach uporczywej deflacji został kanclerzem. Popularne skojarzenie, że hiperinflacja w Republice Weimarskiej doprowadziła do nazizmu jest nieprawdziwe. Jeśli jakiekolwiek zjawisko gospodarcze odpowiada za dojście Hitlera do władzy, to z pewnością jest to długotrwała i głęboka deflacja.
Autor: Rafał Hirsch