Piszą, że kierowca jest chory, w tym tygodniu kursów nie będzie. Aktualizują tę informację kilka dni później: kierowca nadal jest chory, więc w kolejnym tygodniu autobus także nie przyjedzie - tak o problemach z transportem w rozmowie z redakcją biznesową tvn24.pl opowiada Olga Gitkiewicz, autorka książki "Nie zdążę". - Nie każdy jest w stanie jeździć dwadzieścia pięć kilometrów rowerem, zwłaszcza zimą - zauważa. Z szacunków wynika, że problem wykluczenia komunikacyjnego może dotyczyć nawet czternastu milionów Polaków.
W Wetlinie, jednej z podkarpackich wsi, słyszymy, że rodzice to taksówki swoich dzieci. Przez brak dogodnych połączeń autobusowych robią trasy po sto kilometrów w jedną i drugą stronę, aby zawieźć syna czy córkę do szkoły. Niektórzy zaczynają tak każdy poniedziałek o piątej rano.
Tam większe sklepy, szkoły średnie, lekarze specjaliści są w promieniu najmniej pięćdziesięciu kilometrów. Co z tymi, którzy samochodu nie mają? - Najgorzej mają osoby starsze i samotne - zaznaczają mieszkańcy.
Inny przykład jest z województwa zachodniopomorskiego. Kobieta po pięćdziesiątce jeździ ze Szczecinka do Machowina (wieś w woj. pomorskim) do syna z porażeniem mózgowym, który mieszka w tamtejszym domu pomocy społecznej. Samochodem to prawie dwie godziny, ale autobusem już cały dzień. Przesiadka jest w Słupsku. Jeśli jest sezon letni, to w kierunku Machowina, ale i Ustki czy Rowów, będzie częściej jeździć operator Nord Express, który rozwozi turystów. Zimą trzeba czekać po dwie godziny w szczerym polu, żeby wrócić do domu, bo rozkłady jazdy autobusów się nie spinają.
Praca jest, ale trzeba dojechać 25 kilometrów rowerem
"Ze skarg kierowanych do Rzecznika Praw Obywatelskich wynika, że problem wykluczenia komunikacyjnego dotyka w szczególności mieszkańców mniejszych miejscowości lub wsi" - odpowiada Biuro RPO na pytania biznesowej redakcji tvn24.pl.
Chodzi o liczne niedogodności związane na przykład z utrudnionym dostępem pacjentów do opieki zdrowotnej, osób z niepełnosprawnością do rehabilitacji, trudności w dojeździe do pracy osób niedysponujących prywatnym samochodem.
RPO wyjaśnia, że "częstokroć komunikacja wsi z miastem sprowadza się wyłącznie do autobusów szkolnych, kursujących wyłącznie w okresie roku szkolnego. Źródłem tego stanu rzeczy jest najczęściej likwidacja połączenia przez przewoźnika wynikająca z jego nieopłacalności".
- Wiele osób nie chce być postrzeganych jako te, które sobie nie radzą. Wydaje nam się, że powinniśmy sami się troszczyć o usługi publiczne, kupować samochody i nimi jeździć. Lubimy też myśleć, że to nie nasz problem tylko innych: osób starszych czy samotnych. Transport publiczny jest taką samą usługą publiczną jak na przykład edukacja, ochrona zdrowia, kultura - komentuje w rozmowie z nami Olga Gitkiewicz, dziennikarka, autorka książki "Nie zdążę".
Tworząc swój reportaż, w 21 miesięcy przejechała 34 tys. kilometrów pociągiem, 3 tys. kilometrów samochodem osobowym. Ponad 3 tys. kilometrów pokonała na piechotę, ponad 2 tys. kilometrów busem.
Opowiada, że tam, gdzie PKP czy PKS nie dojeżdżają, rozwożą i dowożą ludzi małe prywatne busiki. Problemem jest system, w jakim transport prywatny funkcjonuje.
- Mamy bardzo dużo obwarowań dotyczących publicznego transportu zbiorowego, z kolei prywatny jest wolny od takich trosk. Czyli w tym przypadku przewoźnicy mogą sobie ustalać ceny biletów samodzielnie, tak samo jak rozkłady jazdy. Decydują o tym, że likwidują jakąś linię i nikt się nie będzie z tego powodu oburzał, oprócz może kilkunastu czy kilkudziesięciu osób, które tą linią jeździły. Prywatni przewoźnicy sami oceniają, jakie połączenie jest nierentowne i czy do jakiejś wsi zajadą - tłumaczy dziennikarka.
Wyjaśnia, że kiedy transport jest organizowany przez powiat czy dowolną inną jednostkę, to jednak już zaczyna się mówić o jakichś wymaganiach, o jakości taboru. Zwraca się uwagę na to, czy na pewno wszystkie kursy się odbyły czy autobus zawsze się zatrzymał na każdym przystanku, na którym powinien.
- Sama na Podkarpaciu jeździłam takimi autobusami, które właściwie nie było wiadomo, gdzie się zatrzymują. To jest wiedza dla wtajemniczonych. Były też takie autobusy, którymi nie mogłam pojechać, bo nie byłam na nie zapisana. Trzeba było wcześniej zadzwonić do kierowcy - wspomina.
Kolejną stronę prywatnych busików odsłaniają profile firm przewozowych w mediach społecznościowych. - Często piszą na przykład, że kierowca jest chory, w tym tygodniu kursów nie będzie. Albo aktualizują tę informację kilka dni później: kierowca nadal jest chory, więc kolejny tydzień kursów nie będzie. Ludzie do tego przywykli i organizują w takiej wsi transport na własną rękę. Kupują tani samochód, który mało pali albo polegają na rodzinie, na sąsiadach. Dlaczego? Bo system zawiódł - ocenia.
Zwraca uwagę, że w dużym mieście mieszkańcy nie muszą się o to tak martwić, bo wiedzą, że przyjedzie tramwaj, autobus, metro, pociąg. Mogą polegać na systemie. Według niej "ta nieprzekładalność perspektyw jest uderzająca".
- W książce "Nie hańbi" pokazałam, jak problem transportowy wiąże się z pracą. W okolicach Radomska, Włocławka, Radomia pracownice urzędów pracy mówiły mi, że bardzo dużym problemem bezrobotnych jest niemożliwość dojechania nie tylko do pracy, ale również do urzędu. Aktualnie niektóre usługi urzędu przeniesione są do internetu, ale jednak od czasu do czasu trzeba się w nim fizycznie pojawić - zaznacza.
Oferty pracy były i to takie, które pasowały do kwalifikacji, zwłaszcza kobiet, które chciały wrócić na rynek pracy po tym, jak już odchowały dzieci.
- Jednak nic z nich nie można było zaoferować, bo one nie miałyby szansy dojechać do firmy. Nie każdy jest w stanie jeździć na przykład dwadzieścia pięć kilometrów rowerem, zwłaszcza zimą - kontynuuje.
Niektóre duże zakłady przejmują obowiązki dowożenia pracowników i organizują busy. - Widziałam takie w Wielkopolsce, na Dolnym Śląsku, na Mazowszu. To wcale nie jest super sytuacja, bo te dowozy wydłużają znacznie czas gotowości do pracy. Dojazdy trwają na przykład dwie godziny w jedną stronę - wylicza Olga Gitkiewicz.
Odwożą, zawożą, jeżdżą. Kiedy mają pracować?
Uważa, że pomysłów na aktywizację zawodową jest sporo, jednak najczęściej są one skierowane do osób mieszkających w miastach. - Pracę zdalną na stałe może wykonywać niecałe dwadzieścia procent osób w Polsce. Nie ma placówek opiekuńczych w wielu mniejszych miejscowościach. Tacy rodzice, a najczęściej mamy, są w drodze. Odwożą, zawożą, jeżdżą. Kiedy mają pracować? - zastanawia się.
- Jak mówię o organizacji transportu publicznego, to bardzo często słyszę, że to są jakieś komunistyczne wymysły, jakaś bzdura, że nie może tak być, że transport będzie wszędzie zapewniony. Jednak organizowanie transportu jest obowiązkiem samorządu - zauważa Gitkiewicz.
Według niej bardzo łatwym argumentem jest to, że nie ma na coś pieniędzy, że mamy za mało mieszkańców, że nie możemy jeździć wszędzie autobusem. - Rozumiem to. Tylko, że wiele osób decyzyjnych w samorządach tak naprawdę w ogóle nie myśli o organizowaniu transportu. Jeśli już to w kategoriach tego, że to się nie opłaca, że to jest wydatek. Szkoła publiczna też pewnie się nie zwraca, ale jest potrzebna. Tak jak służba zdrowia - podkreśla.
Jednocześnie widzi, że są rejony w Polsce, w których zainteresowanie transportem publicznym wzrasta i że to się przekłada na jakość życia, na chęć mieszkania na danym terenie. Rozwija się kolei regionalna w Wielkopolsce, na Dolnym Śląsku, w Łódzkiem. Jeśli chodzi o autobusy, to wśród sztandarowych przykładów wymienia się powiat lipnowski, ale również Końskie zorganizowały swój transport. Łódzka Kolej Aglomeracyjna też poszerza ofertę przewozów autobusowych.
- Dlatego warto analizować transport publiczny w kategoriach inwestycji. Jeśli jest on dobrze zorganizowany, czyli taki, że można na nim polegać, i jeśli ma względnie dobry rozkład jazdy, to ludzie z niego korzystają. Mogą nim dojechać na przykład do pracy - tłumaczy.
Udręka, męka, zmęczenie
Co to znaczy, że można polegać na transporcie publicznym? – Jest jakiś przystanek, na którym można poczekać, nie moknąc, kiedy pada deszcz - odpowiada autorka książki "Nie zdążę".
Dodaje, że na tym przystanku powinien być rozkład jazdy, który jest aktualizowany wtedy, kiedy się zmienia. - Często niestety taki rozkłady jazdy ma trzy czy pięć lat, wisi nieaktualny i ludzie pocztą pantoflową podają, o której godzinie, w jaką stronę odjeżdża autobus. Kolejna sprawa jest taka, że autobus rzeczywiście przyjeżdża o danej porze i jednocześnie nie są to tylko dwie godziny: 9 i 14. Czyli ktoś jedzie do lekarza, do dziesiątej załatwił wszystko, a później kilka godzin czeka na autobus do domu - mówi.
W jakich warunkach trzeba czekać na autobus? - Często jest tak, że nie ma budki przystankowej, nie ma wiaty, jest po prostu palik. Niektóre osoby mają kilometr, dwa do przystanku i jak już tu dotrą, to nie mają się nawet o co oprzeć, gdzie odpocząć. Jeżeli pada, jest zimno, to mamy dodatkową udrękę. Dlatego od moich rozmówców słyszałam, że korzystanie z transportu w Polsce kojarzy się z udręką, męką i zmęczeniem - wyjaśnia.
Mówi, że są oni wiecznie zestresowani, spięci. Zastanawiają się czy na pewno zdążą, czy przyjedzie autobus, czy ich zabierze. Według nich jakość niektórych autobusów urąga godności, bo kierowcy są niemili, nie zatrzymują się na przystankach. Później muszą się prosić, aby ich wypuszczono w szczerym polu, a potem na nogach zasuwają do domu. Dużym kłopotem w takich warunkach jest podróżowanie z dzieckiem albo z wózkiem. Starsze osoby mówiły Oldze Gitkiewicz, że muszą się wgramolić do tego autobusu z trudem, zwłaszcza jeśli mają jeszcze jakieś siatki z zakupami.
A jak wygląda wieś, do której nic nie dojeżdża? – To są takie wsie, w których bardzo często mieszkańcy są już seniorami, w podeszłym wieku. Widzimy wiele opuszczonych domów lub zrujnowanych. Nie ma tam sklepu albo jak jest, to jest czynny dwie godziny. I tylko to we wtorki i w czwartki - opisuje.
Dodaje, że żyją tam osoby samotne, które wiedzą, że jak będą chore, to mogą sobie nie poradzić, bo nie mają sąsiadów, na których mogłyby liczyć. - Takich, którzy jeżdżą autami. Te krajobrazy można zobaczyć w każdym województwie. Szczególnie pamiętam je z okolic Kowar, Hajnówki, Olecka - wymienia.
Czternaście milionów osób wykluczonych komunikacyjnie
Pytamy, co się działo z usługami publicznymi i prywatnymi podczas pandemii. - Okazało się wtedy, że potrzebna jest publiczna opieka medyczna, że prywatna opieka medyczna się nie sprawdziła w warunkach kryzysu. Podobnie zresztą było z transportem. Miasta i samorządy, które powołały swoje zakłady transportu publicznego, ograniczały kursowanie, ale za to już przewoźnicy prywatni całkowicie likwidowali kursy. Na transport publiczny jeszcze można było liczyć - wskazuje.
Jej zdaniem, jeżeli pójdziemy w stronę szerokiej prywatyzacji, to skończy się to tym, że pogłębią się nierówności społeczne. - Wtedy przyjmujemy myśl, że są tacy ludzie, którzy jak będą chorzy, to umrą. Jak nie będzie ich stać na prywatną edukację, to nie będą umieli pisać, czytać. I tyle. Jeżeli teraz nie zadbamy o jakość usług publicznych, w tym transportu publicznego, to kopiemy dołki pod sobą. Przecież nie wszyscy będziemy mieszkać w miastach doskonale zorganizowanych transportowo - zwraca uwagę.
Ile jest osób wykluczonych komunikacyjnie w Polsce? – W książce przytaczam liczbę czternastu milionów osób. To są wyliczenia Klubu Jagiellońskiego z roku 2018, który sprawdził, które gminy organizują transport publiczny. Przeliczył liczbę mieszkańców tych gmin. Ministerstwo Infrastruktury wtedy swoich danych nie posiadało - mówi dziennikarka.
Kontaktujemy się z Ministerstwem Infrastruktury i dopytujemy o najnowsze dane. Nie otrzymujemy odpowiedzi.
Za to Główny Urząd Statystyczny podaje dane o długości linii regularnej komunikacji autobusowej i liczby przewiezionych pasażerów w Polsce do 2021 roku. Oto jak tych linii w kraju ubywało:
- w 2015 roku działało 14,6 tys. linii - w 2016 roku działało 14,2 tys. linii - w 2017 roku działało 13 tys. linii - w 2018 roku działało 11,6 tys. linii - w 2019 działało 11,1 tys. linii - w 2020 roku działało 10,2 tys. linii - w 2021 działało 9,3 tys. linii.
OBEJRZYJ W TVN24 GO: Reportaż "Rozkład" o wykluczeniu komunikacyjnym w kraju
Gminna taksówka do szpitala
Olga Gitkiewicz mówi, że w tym temacie denerwuje ją stereotypizacja. Na przykład to, że skoro wielu burmistrzów, wójtów, prezydentów miast jeździ samochodami, to uważają, że to jest ta najlepsza forma transportu.
- Kierują się więc stereotypowymi wyobrażeniami, również organizując transport publiczny. Dla nich budżetowo to straszny wydatek. Trzeba kupić od razu nie wiadomo ile autobusów, i to wodorowych, zielonych. Są przecież różne możliwości, można udostępnić gminną taksówkę, która będzie wozić potrzebujących mieszkańców do szpitala - mówi Gitkiewicz.
Według niej ten temat dotyczy wszystkich, bo starzejemy jako społeczeństwo i kiedyś też będziemy bez transportu pod ręką. - Unia Europejska wprowadza obowiązkowe badania dla kierowców powyżej 65. roku życia, czyli nie zawsze będziemy mogli podjechać gdzieś autem. Poza tym choroby cywilizacyjne, na przykład neurologiczne, dotykają nas w taki sposób, że zwyczajnie fizycznie też wiele osób nie będzie w stanie prowadzić samochodu - wyjaśnia.
Jak radzą sobie gminy? "Szósta i siódma rano, potem nic"
W Bieszczadach na jednym z przystanków widzimy rozkład jazdy, z którego wynika, że co kilka godzin odjeżdża autobus w stronę większych miast. Uwagę jednak zwraca rozbudowana legenda, która pokazuje, że jedne połączenia są realizowane od poniedziałku do piątku, w przypadku części autobusy nie kursują w wybrane daty, a lista wyjątków jest długa.
Kontaktujemy się z Bieszczadzkim Związkiem Komunikacyjnym, który powstał po rezygnacji przewoźnika (PKS/Arriva) w 2017 roku z realizacji nierentownych przewozów autobusowych w rejonie Brzozowa, Sanoka i Ustrzyk Dolnych. To spowodowało wykluczenie komunikacyjne mieszkańców znacznej części powiatów bieszczadzkiego, leskiego i sanockiego W odpowiedzi na nasze pytania biuro prasowe Bieszczadzkiego Związku Komunikacyjnego wyjaśnia, że "przed powstaniem Związku brakowało połączeń w dni wolne od pracy. W dni robocze były tylko dwa kursy w maju 2022 r. do/z Sanoka (szósta i siódma rano, potem nic)".
Jak dodano, w ten sposób wyeliminowano wszystkie białe plamy w subregionie. Aktualnie BZK obsługuje 25 linii komunikacyjnych na obszarze dwóch powiatów - bieszczadzkiego i leskiego (porozumienie również z powiatem sanockim), oraz 8 gmin: Baligród, Cisna, Czarna, Lesko, Lutowiska, Olszanica, Solina, Ustrzyki Dolne. "Bieszczady to dość specyficzny teren, na którym poszczególne miasta, miasteczka i wsie rozsiane są na stosunkowo rozległym i nierzadko niedostępnym obszarze co sprawia, że odległość pomiędzy nimi sięga od kilku do nawet kilkudziesięciu kilometrów. Gęstość zaludnienia jest bardzo niska, gdyż wynosi średnio 19 osób na kilometr kwadratowy przy zaludnieniu ok. 20 tys. osób, na powierzchni ok. 1150 kilometrów kwadratowych (powiat pieszczadzki)" - napisano w korespondencji do naszej redakcji.
Zwrócono uwagę, że brak komunikacji publicznej na tym obszarze pogłębiał stan braku możliwości aktywnego udziału lokalnej społeczności w życiu społeczno-ekonomicznym, politycznym, a także kulturalnym. Podkreślono, że autobusy BZK wybranych kursów zaglądają do wszystkich miejscowości, nawet tych, gdzie mieszkańców jest mało.
Czytaj też: "Jakieś piętnaście milionów Polaków mieszka na terenie stanowiącym białą plamę pod tym względem"
Chcesz podzielić się ważnym tematem? Skontaktuj się z autorką tekstu: joanna.rubin@wbd.com
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: rustamank/Shutterstock