Polska osiągnęła to, co chciała. Nasza strategia była prosta: niech Europa ogranicza sobie limity CO2, jeśli ją na to stać, ale niech da nam spokój, bo Polska gospodarka ich nie wytrzyma. Zgodziliśmy się więc z ogólnym hasłem, które teraz pojawi się w zachodnich nagłówkach: "Europa redukuje emisję o 40 proc.", ale dla nas istotne jest to, co zostało dopisane drobnym drukiem - pisze z Brukseli nasz korespondent Maciej Sokołowski.
Redukcja emisji to po prostu zmniejszanie liczby pozwoleń na zanieczyszczanie powietrza. Z każdym rokiem będzie ich na rynku coraz mniej, a ich cena będzie przez to coraz wyższa. Im więcej trzeba zapłacić za chmurę dymu, tym droższy jest prąd. To, jaki sens ma nakładanie przez Unię limitów na samą siebie w sytuacji, gdy nie robi tego świat, to element innej dyskusji. Wczoraj chodziło tylko o to, by przebić się przez ten spadający na głowę sufit ograniczeń i sprawić, by w momencie, gdy w Europie pozwoleń będzie coraz mniej, w Polsce pozostało ich tyle samo.
Skuteczna Kopacz
Aby to osiągnąć, trzeba było zagrać ostro. Od kilku tygodni premier Kopacz mówiła wprost, że jeśli rozwiązania nie będą korzystne, to wstanie i odejdzie od stołu, zrywając umowy. Czy była to realna groźba, czy tylko straszak, ma już mniejsze znaczenie, bo słowa podziałały. Wielu zagranicznych dziennikarzy pytało mnie wczoraj, czemu polska premier się buntuje i dlaczego chcemy użyć weta. W europejskiej opinii pojawiło się przekonanie, że nie podoba nam się główny cel szczytu, czyli redukcja emisji o 40 proc. To nie do końca prawda, ale to wystarczyło. Wielu zachodnich przywódców chciało się pochwalić sukcesem na szczycie, zależało im na czasie i na chwytliwych tytułach w prasie. Nam chodziło o coś innego. Po pierwsze o specjalny system podziału zezwoleń między państwa Unii, z korzyścią dla tych biednych i dla tych najbiedniejszych. I to udało się osiągnąć. Mechanizm jest skomplikowany, w pierwszym kroku zapewnia pewną liczbę zezwoleń dla państw o PKB poniżej 60 proc. średniej UE. Dzięki fikołkom, jakie wykonywała polska dyplomacja, nasz kraj nie tylko załapie się do tej grupy, ale też zgarnie połowę przewidzianych tu zezwoleń. W kolejnym kroku zezwolenia trafiają dla państw o PKB niższym niż 90 proc. średniej UE. Tu też Polska otrzyma swoją część. Na końcu kwoty dzielone są pomiędzy wszystkie państwa i tu także zyskujemy. Więcej zezwoleń oznacza, że będą one tańsze i w sytuacji, gdy na zachodzie będzie ich mniej, w Polsce powinny pozostać na tym samym poziomie.
Trudne rozmowy
Te zapisy udało się wczoraj uzgodnić już podczas rozmowy przy małym stoliku z udziałem premier Kopacz, kanclerz Merkel i prezydenta Hollande'a. To właśnie Francja i Niemcy byli naszymi głównymi przeciwnikami więc to z nimi rozmowy były najtrudniejsze. Pozostali szefowie państw musieli poczekać z kolacją aż ta trójka przy udziale szefa Rady Rompuy'a ustali wspólne stanowisko. Dopiero wtedy, wczoraj po 20:00, szczyt mógł się zacząć. Mimo pozytywnych nastrojów wśród polskich dyplomatów, po tej rozmowie wciąż nie była dogadana inna ważna kwestia - rozdawania darmowych uprawnień. To dziś jest możliwe. Polska przekazuje zezwolenia za darmo dla swoich elektrowni, by cena prądu nie podskoczyła, ale na przykład Francja robić tego nie może. To wyjątkowa sytuacja, która wygaśnie w 2019 roku. Ewa Kopacz do końca starała się, by ten wyjątek przedłużyć, zachowując dotychczasowe warunki. To te negocjacje trwały najdłużej, do końca nie było jasne czy, na jak długo i w jakiej wysokości zachowamy ten przywilej. Kanclerz Merkel podchodziła do polskiej premier, pytając, czego jeszcze chce, skoro tak bardzo już ustąpili. David Cameron mówił Ewie Kopacz, żeby już odpuściła, bo przecież dostała już to, po co przyjechała. Ale i jednym, i drugim zależało na dobrej prasie, tak jak Niemcy chciały się pochwalić tym, jak to ambitna jest Unia, tak Polsce rachunki nie zgodziłyby się bez tego ostatniego elementu. W końcu, po drugiej w nocy i to się udało - polski rząd będzie mógł rozdawać zezwolenia do samego końca omawianej perspektywy, czyli do 2030 roku.
Węglowe spinki
Dodatkowo Polska z poparciem Grupy Wyszehradzkiej zagwarantowała sobie, że wszelkie zmiany w tych przepisach będą także wymagały zgody wszystkich państw UE i decyzje będą zapadały jednomyślnie. Jeden z polskich dyplomatów symbolicznie w trakcie negocjacji nosił zrobione z węgla spinki do mankietów, podkreślając, jak ważny jest dla naszego kraju ten surowiec. Ale nikt nie ukrywa, że najbliższe lata to czas, w którym zaoszczędzone pieniądze trzeba inwestować w nowe źródła energii i modernizować węglowe bloki energetyczne. Bez tego Polska stanie się w Europie energetycznym skansenem. Mamy na to 16 lat. Co będzie się działo po 2030 roku, to już zupełnie inna historia, to dopiero za kilka kadencji i za kilka kampanii wyborczych.
Autor: Maciej Sokołowski / Źródło: TVN24 Biznes i Świat