Z czym się je "setki" na orientację? Nie mam pojęcia. "Pięćdziesiątki" wciągam na śniadanie, ale "setki"? I czy to się w ogóle biegnie? Oto, jaki był Kierat 2015.
Jak to będzie? Nie wiem. Zwykle startuję w zawodach na orientację na dystansach 50 km, teraz w planach mam dwa razy więcej. Przebiegłam już wcześniej 84 kilometry, ale liniowo. "Nawet jeżeli nadłożę z 10, to co, nie przebiegnę? Pewnie, że przebiegnę" - przekonuję się w myślach.
Przygotowania? Jak normalnie - żele, batony, tylko tym razem wrzucam jeszcze żółty ser w kosteczkach. I pączka - na wypadek, gdyby zwykłe rajdowe słodkości mi zbrzydły. Limit 30 godzin i dystans stwarzają niebezpieczeństwo, że w pewnym momencie dojdzę się do kresu wytrzymałości i organizm nie przyjmie więcej chemicznych odżywek. Do plecaka upycham też kurtkę przeciwdeszczową, bo prognozy optymistyczne nie są: ma lać od północy w piątek do końca soboty. "Oby tylko się nie sprawdziło, oby się nie sprawdziło...".
100 km, 15 punktów
Mapy dostajemy kilka godzin przed startem. Do pokonania mamy 100 km, na których zbierzemy (po kolei) 15 punktów kontrolnych, które zaznaczone mamy na mapach.
Razem z towarzystwem siadamy przy okrągłym stole i zaczynamy poważne analizy. W międzyczasie opychamy się na zapas, żeby mieć siłę biec. Dużo pijemy. - Tu drogą, nie przez góry, tu nie szlakiem, tylko naokoło. Nie ma co ryzykować. A tam jak idziesz? - omawiamy z Agą. Równolegle swoje warianty opracowują chłopaki - Piotrek i Paweł - a potem dołącza do nich trenerka Asia. Co jakiś czas na horyzoncie pojawia się kolejny znajomy. - Daj spisać! - żartują ludzie. Wszyscy wymieniamy się koncepcjami, żeby tylko nie dać się wpuścić w maliny i jak najszybciej ogarnąć trasę. Ja już wiem, że kilometrów zrobię więcej, ale za to bez ryzyka, że zgubię leśną ścieżkę. No i przewiduję, że większość będę biec.
Docinki
Po wariantach krótkie przebierki i pakowanie plecaka. - A koleżanka to na wybory miss się szykuje czy na zawody? - pyta jeden z naszych współlokatorów z bazy. - Ale co konkretnie masz na myśli? - pytam i czuję, że awantura wisi na włosku. Okazuje się, że przeszkadza mu... różowy kolor koszulki. Prycham i szykuję się dalej. "Jeszcze się zdziwisz, kolego" - odgrażam się w myślach. Ale na głos nie mówię, po co się kłócić.
Pierwszy punkt, pierwsza wtopa
Start jest mało kameralny. Zwykle na imprezach na orientację na trasę rusza kilkadziesiąt osób, tutaj jest 10 razy więcej! "Chyba nie będę sama, oj nie" - myślę. I ruszam. O dziwo, biegną nieliczni na początku stawki, reszta wygląda jakby przygotowała się na długi, długi... bardzo długi marsz. Decyduję się wyprzedzać. Chcę jak najkrócej być w trasie, czuję, że zbyt długie przebywanie na szlakach może być niebezpieczne - a nuż przyjdzie mi do głowy, żeby skończyć wcześniej?
Porzucam szybko te myśli. Lecę. Ale jak pierwszy punkt, to czas na pierwszą wtopę. Start w grupie, brak skupienia, myślenie o niebieskich migdałach i... przestrzeliwuję drogę, w którą mam skręcić. "Nie no, jaki wstyd" - ganię się. Na szczęście potem jest już z górki. Moje warianty sprawdzają się idealnie - zamiast "drzeć" leśnymi ścieżkami i wątpliwymi szlakami, lecę obwodnicami gór, czyli drogami dla samochodów. Minimalizuję w ten sposób podejścia, które mogą za bardzo zmęczyć. Od jakiegoś czasu jest już całkiem ciemno, ale nie muszę się niczym przejmować - przebiegi są bezproblemowe, nie ma jak się zgubić. Przy trzecim punkcie mam już pierwsze efekty stosowania obwodnic - z 10. miejsca wśród dziewczyn wskakuję na ósme.
Połowa
Teraz nie mam już żadnych problemów z nawigacją - zgadzają mi się w zasadzie wszystkie drogi, które są na mapie, i cały czas kontroluję kierunek. Jeżeli tylko coś jest nie tak, jak powinno, cofam się, namierzam jeszcze raz i lecę dobrą drogą. W kilku miejscach wydaje mi się, że jestem sama, po czym odwracam się i widzę za sobą kilkanaście czołówek. "O chorobka, jaka odpowiedzialność" - myślę. Staram się wyłączać ze zbiorowych rozważań i stosować własne warianty. I dobrze na tym wychodzę: kolejny punkt, potem omijanie zakazanej drogi i... już jest połowa. Na zegarku widzę, że udało mi się to pokonać w mniej niż dziewięć godzin. "Co za czas! Żeby tylko udało mi się to utrzymać jak najdłużej" - myślę. I lecę.
Trafiam na szlak, mijam skałki ("Ależ bym się tu powspinała! Są nawet ślady magnezji..."), droga wygina mi się jednak nie w tę stronę, co powinna. - Ja nie idę tam, to zły kierunek - mówię do małego tłumku, który znów zgromadził się za moimi plecami. Próbuję w inną dróżkę, ale znów nie ten kierunek. Trzecia próba wreszcie udana: jest dobry kierunek i jest szlak. Okazuje się, że z grupki, która szła za mną, zostało tylko dwóch chłopaków. Reszta chyba mi nie uwierzyła.
Bartek i Kuba
Później okaże się, że ci dwaj koledzy Bartek i Kuba, będę z nimi iść już do końca. To ich debiut w zawodach na orientację. - Pierwszy raz i od razu setka? Jesteście nienormalni! - nie oszczędzam w słowach. Ale okazuje się, że chłopaki całkiem dobrze radzą sobie z mapą, mają też niezłą kondycję. Gdy jest stromo - żeby tylko szybciej minęło - podbiegają. I to przy naprawdę dużych nachyleniach, a do tego mając na liczniku już ponad 70 km! Co za goście.
Kilka razy, zwłaszcza gdy droga jest już prosta i nie ma niebezpieczeństwa zakałapućkania się z mapą, zachęcam, by zostawili mnie z tyłu (radziłam sobie przez 60 km, poradzę sobie i przez drugie tyle), ale nie chcą o tym słyszeć. Czekają po podejściach i wtedy, gdy za bardzo przyspieszają w biegu, a ja z moim świńskim truchtem nie nadążam. - Nie zostawia się przewodnika, który wyciągnął cię z kłopotów - mówią. OK.
Ja i chłopaki
Po jakimś czasie - w okolicach 80. km - dołącza do naszej gromadki jeszcze trzech kolegów. Wszyscy - podobnie jak Bartek i Kuba - po raz pierwszy na zawodach na orientację. Pierwszy z nich - Artur - jest już zmęczony mapą i chce po prostu dojść do mety. Dwóch kolejnych kolegów - ubranych w identyczne ciuchy i z takimi samymi plecakami - to goście, których spotykałam na trasie od początku. Co udało im się mnie wyprzedzić, na kolejnym skrzyżowaniu dopadałam ich i wesoło mijałam. Teraz już się nie wyprzedzamy, tylko łączymy siły. Pięciu moich nowych kolegów porusza się szybciej niż ja, ale gdy tylko pojawia się rozwidlenie, stają, patrzą w mapę i wołają: - W prawo czy w lewo? - W lewo! - krzyczę i ruszają dalej.
"Mózgostopie"
Moje tempo wyraźnie już spada. I to nie przez kondycję, bo biec siłę mam. Zaczynają mi doskwierać stopy, które od niemal 20 godzin idą w mokrych butach. Nie było jednego momentu, żeby buty trochę przeschły, dlatego teraz od spodu robi się "mózgostopie" stopy bardzo mocno się marszczą. I to nie tak, jak wtedy, gdy siedzisz w wannie za długo. Tamto to betka, najwyżej godzina, a tutaj prawie 20 razy tyle! A jak stopy już się pomarszczą, to jest już o krok od bąbli. I te pojawiają się też u mnie - w najmniej przyjemnym miejscu - pod śródstopiem. Efekt? Nie da się biec, ledwo idę. Wiem, że przed metą wyłączę ból i przyspieszę, ale na razie jest megaciężko. Zwłaszcza, że na ostatnim odcinku czeka nas jeszcze ciężkie podejście na Jaworz i długi, 10-kilometrowy zbieg do mety w Limanowej.
Zanim dojdziemy do podejścia, wpadamy jeszcze do sklepu. Chłopaki - znów zostałam z Bartkiem i Kubą - jedzą coś i popijają izotoniki. Mój żołądek natomiast powoli doszedł już do granic wytrzymałości - nie chce przyjmować już sztucznego jedzenia z tubek, a woda przelatuje przeze mnie po prostu zamiast zatrzymywać się i nawadniać organizm. Wiem, że zaczyna się walka z czasem - muszę to szybko skończyć, żeby nie dopuścić do osłabienia.
Długa droga do mety
- Dlaczego tutaj ten punkt do licha? - pytam ludzi, którzy spisują zawodników, gdy wreszcie udaje się wdrapać na wierzchołek Jaworza. Odpowiedzi nie słyszę, ale dowiaduję się, że jestem siódma. "Jak to się stało? Przecież wariant nie był najlepszy". Jeszcze tylko krótkie podejście na wierzchołek i wreszcie ulga - w dół. Udaje mi się przyspieszyć, a gdy docieramy do asfaltów - nawet biec. Droga dłuży się niemiłosiernie! - Tam mamy dojść?! - pyta z niedowierzaniem Bartek, gdy na horyzoncie zaczyna majaczyć wieża kościoła. Jest naprawdę daleko! - No to teraz mnie załamaliście - przyznaje. Tymczasem droga, którą schodzimy, wcale nie idzie w dół, tylko leci długim, długim trawersem wzdłuż zbocza. "To się nigdy nie skończy" - myślę, ale napieramy. W końcu dochodzimy na dół. Jeszcze tylko rynek, mostek i jest meta. Piiiip i po wszystkim.
Wcześniej wyobrażałam sobie, że wpadnę i popłaczę się z emocji. Teraz nie mam siły nawet na łzy. Dopiero później dociera do mnie, że się udało. Mam pierwszą setkę w nogach!
7. miejsce
Do końca utrzymałam siódme miejsce, a czas na mecie to 21:50. Pokonałam 119 kilometrów. Na końcu miałam zapas sił - spokojnie mogłam jeszcze biec. Jedyny kłopot to stopy, ale wydaje się, że i ten problem da się chyba łatwo rozwiązać za pomocą kremu i dobrych skarpetek. Moje, gdy po powrocie wkładałam je do pralki, na podeszwie miały już przeźroczystą siateczkę zamiast materiału. Nie dziwne, że zrobiły się bąble!
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)