Choć od kilku dni liczba raportowanych nowych przypadków jest niższa niż jeszcze przed tygodniem, u coraz większej liczby chorych zakażenie koronawirusem SARS-CoV-2 kończy się tragicznie. Zdaniem epidemiolog Marii Gańczak, wynikać to może z wielu czynników, między innymi przeciążonej służby opieki medycznej czy chęci Polaków do leczenia się z COVID-19 na własną rękę.
Ministerstwo Zdrowia poinformowało w środę o ponad 15 tysiącach nowych przypadków zakażenia koronawirusem. To niewątpliwie o wiele mniej, niż jeszcze przed dwoma tygodniami, kiedy dziennie odnotowywano ponad 20 tysięcy przypadków. Niepokojąca jest jednak liczba ofiar śmiertelnych choroby, która w ciągu ostatniej doby wzrosła o 674 osób, a więc najwięcej od czasu pojawienia się patogenu w Polsce.
- Myślę że musimy sobie uświadomić, w którym miejscu epidemii jesteśmy i musimy też pamiętać o tym, że pacjent, który trafia do szpitala z COVID-19 mniej więcej po dwóch-trzech tygodniach, jeśli to jest ciężki przebieg, jeśli rokowania są poważne, umiera. I to co w tej chwili obserwujemy, rekordy liczby zgonów w ostatnich kilku dniach, to jest wynik tego, że rzeczywiście ta liczba przypadków przyrastała wykładniczo - mówiła na antenie TVN24 epidemiolog prof. Maria Gańczak.
Nie tylko seniorzy i choroby współistniejące
Gańczak dodała, że eksperci obserwując przebieg epidemii w Polsce, spodziewali się, że tragiczny bilans także zacznie rosnąć. Oprócz tego rosnąca liczba zakażeń przyczyniła się znacząco do jakości i tak przeciążonej już opieki medycznej, a to także mogło odcisnąć swoje piętno na przyroście śmiertelności.
- Zwróciłabym uwagę na jeszcze jedną rzecz. [...] Na początku raportowaliśmy, że wśród, powiedzmy 30 zgonów w Polsce, większość osób miała choroby współistniejące. A teraz, dzisiejszy raport wskazuje, że na 674 przypadki, 152 są to osoby, które nie miały chorób współistniejących. Czyli nie możemy w dalszym ciągu utrzymywać się w takim micie, że na COVID-19 umierają tylko seniorzy, którzy mają wiele współistniejących chorób - powiedziała wirusolog.
"Wierzchołek góry lodowej"
Eksperta zaznaczyła, że chociaż liczba raportowanych przypadków jest mniejsza, nie musi to oznaczać spadku ogólnej, rzeczywistej liczby zakażeń.
- To co mamy w statystykach to jest wierzchołek góry lodowej tych wszystkich zakażeń, których codziennie w Polsce dochodzi. Proszę pamiętać o tym, że 80 procent zakażeń to są zakażenia bezobjawowe i one bardzo rzadko zostają wychwytywane w związku z taką polityką testowania w Polsce. [...] Czasami nawet 50 albo więcej procent wykonanych testów to są testy dodatnie, co świadczy o tym, że testujemy za wąsko. Więc liczba tych zakażeń jest na pewno wyższa - mówiła.
Jak wspomniała, "zaginione" 22 tysiące nowych przypadków jest oznaką, że raportowanie odbywa się w różne sposoby.
- Ale też muszę zasygnalizować bardzo ważne zjawisko. Takie o którym mówią lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Pacjenci chorzy na COVID-19 nie chcą mieć wykonywanych testów. Po prostu próbują chorobę w warunkach domowych leczyć na własną rękę, bez konsultacji z lekarzem albo czasem, nawet jeśli konsultują się z lekarzem to obiecują, że jeśli stan się pogorszy, to wówczas rzeczywiście będą chcieli być skierowani na test - zaznaczyła Gańczak.
Całość rozmowy z prof. Gańczak zobaczysz tutaj:
"Nierealni optymiści"
Powody odmowy wykonania testów mogą być różne. Według doktora habilitowanego Wojciecha Kuleszy z Katedry Psychologii Społecznej i Osobowości Uniwersytetu SWPS część Polaków jest zbyt optymistycznych i nie docenia zagrożeń dotyczących zdrowia.
- W psychologii nazywa się to nierealistycznym optymizmem. Takie osoby chcą postrzegać się jako mniej narażone na koronawirusa niż są inni. To nie ma sensu, bo prawdopodobieństwo zakażenia się jest takie samo np. w moim przypadku i mojego kolegi, z którym pracuję w jednym pomieszczeniu - tłumaczył Kulesza. - "Nierealistyczny optymiści" uważają, że im osobiście się nic nie stanie, a coś złego najwyżej spotka innych ludzi z ich otoczenia - precyzował.
Z badań zespołu dr. hab. Kuleszy wynika, że osoby te nie chodzą też na badania okresowe. - Kierują się one sformułowaniem wypowiedzianym przez byłego prezydenta Lecha Wałęsę: "Stłucz pan termometr, a nie będziesz miał gorączki". Sądzą, że jeśli nie będą mieli wykonanego testu, a zatem nie będą mieli pozytywnego wyniku, to są zdrowi. A testu lepiej nie wykonywać, bo po co się denerwować? - opisywał mechanizm psycholog. Dzięki temu ludzie redukują lęk i uzyskują - ich zdaniem - kontrolę nad swoim życiem.
Jak dotrzeć do niechętnych?
- Tymczasem unikanie testów jest po prostu jedną z metod oszukiwania samego siebie - podkreślał Kulesza. Naukowiec dodał, że jego badania nie są wykonywane na grupie reprezentatywnej, dlatego nie da się określić, czy liczebność "nierealnych optymistów" zmienia się w naszym społeczeństwie, ale z drugiej strony zespół badawczy wie, że efekt ten utrzymuje się w czasie, i to na całym świecie.
Jak do takich osób dotrzeć? Według eksperta trzeba im wyjaśniać, z czego wynikają podejmowane działania - i że służą one wszystkim.
- Po pierwsze należy zacząć ludzi traktować podmiotowo, a nie przedmiotowo. Wlepianie mandatów za brak maseczki nie jest dobrym pomysłem. Lepiej, aby władza pokazywała dobry przykład i to się coraz częściej dzieje - na przykład większość posłów nosi maseczki. A to sygnał, że sytuacja jest poważna - wyjaśniał. Natomiast osoby, które uchylają się od wykonania testu, powinny zostać do tego zachęcone łatwą dostępnością. - Tymczasem w relacjach medialnych mowa jest o wielogodzinnych kolejkach w punktach pobrań - zauważył. A kolejka to nie tylko dużo straconego czasu, ale też przybywanie w miejscu potencjalnie niebezpiecznym, bo wśród osób zarażonych. W jego ocenie również łatwiejsza dostępność do testów przyczyniłaby się do mniejszej niechęci przed tego typu eskapadą.
Autor: kw/dd / Źródło: TVN24, PAP