Żyjemy w świecie, w którym coraz częściej błogosławieństwem dla gospodarki danego państwa jest waluta słaba, a nie silna. Słaba waluta pomaga eksportowi, a więc także wzrostowi gospodarczemu. Tylko że nie da się osłabić wszystkich walut jednocześnie.
Od 2008 roku światowa gospodarka jest w mniejszym lub większym kryzysie. W największych, rozwiniętych gospodarkach po bankructwie Lehman Brothers znacznie ograniczona została tolerancja dla wysokiego zadłużenia, a w efekcie pod naporem problemu długu z rynku zniknęła spora część popytu (bo zamiast więcej wydawać trzeba oszczędzać i spłacać długi).
Rynki rozwijające się wciąż rosną, ale wolniej, bo popyt w krajach rozwiniętych jest mniejszy, a model wzrostu krajów rozwijających się od lat opiera się na produkcji i sprzedaży na eksport. Ich własne społeczeństwa są zbyt biedne, aby dużo konsumować.
Pod wpływem kryzysu zadłużenia kraje rozwinięte zaczynają próbować tego samego, co kraje rozwijające się. Skoro nie ma popytu w kraju, bo Francuzi, Włosi, Amerykanie, czy Hiszpanie oraz ich firmy są zbyt mocno zadłużeni, to znajdźmy odbiorców za granicą. Postawmy na eksport. Tak jak Niemcy, którzy od lat dobrowolnie zachowują się tak, jakby byli bogatszymi Chińczykami.
Niestety w skali globu eksport musi równać się importowi. Ktoś to wszystko musi kupić. Wygląda na to, że mamy globalną nadprodukcję, a odbiorców znaleźć coraz trudniej. Trzeba o nich walczyć. Skutecznym i wygodnym narzędziem w takiej walce jest kurs walutowy. Dla gospodarek opartych na popycie wewnętrznym nie tak ważny, w krajach opartych na eksporcie urasta do kluczowego wskaźnika gospodarczego.
Jeśli kiedyś powstanie termin określający dzisiejsze czasy mianem okresu wojen walutowych, to za początek zapewne zostanie uznana decyzja Bank of Japan z końca 2012 o tym, żeby skupić z rynku wszystko, co tylko się da, tylko po to, aby osłabić jena, a dzięki temu pobudzić inflację i uniknąć recesji. Jen wtedy osłabł potężnie. Ale po tę samą broń sięgali też eksporterzy europejscy - Czesi i Szwajcarzy - u nich czasy całkowicie wolnego rynku walutowego są już przeszłością.
W końcu w maju 2014 pod coraz silniejszym naporem polityków także Europejski Bank Centralny zdecydował się wysłać rynkom sygnał o tym, że wolałby nieco słabsze euro. Od maja euro słabnie. Do dolara osłabło już o ponad 10 procent. To jedna z niewielu okoliczności w strefie euro, z której zadowoleni są i Włosi, i Hiszpanie, i Niemcy. Pasuje wszystkim. Tak właściwie w ciągu ostatnich miesięcy jedyną walutą na świecie, która nie słabnie, jest amerykański dolar.
USD rośnie w siłę, bo rynek obstawia, że w 2015 zaczną się tam podwyżki stóp procentowych. Ale ostatnie wypowiedzi członków Fed każą postawić tu ogromny znak zapytania. Pojawiają się pierwsze uwagi o tym, że mocniejszy dolar zaczyna szkodzić amerykańskiej gospodarce. Hamuje wzrost inflacji, a więc utrudnia bankowi centralnemu pracę (bo Fed w obawie przed deflacją chce mieć 2 proc. inflacji, a nie 1 proc. albo jeszcze mniej).
Coraz silniejszy dolar przeszkadza też Chinom, które swojego juana trzymają powiązanego z dolarem prawie na sztywno. Od trzech lat kurs juana do dolara waha się pomiędzy 6,05 a 6,30 juana za USD, czyli prawie w ogóle się nie waha. Mocniejszy dolar to więc także mocniejszy juan, a mocniejszy juan utrudnia Chinom eksport, przez co hamuje także ich gospodarka.
Moim zdaniem jest tylko kwestią czasu, kiedy z USA napłyną ostrzejsze wypowiedzi o tym, że trzeba zahamować wzrost siły dolara, a najlepiej go osłabić. Tylko że dolar i euro nie mogą osłabiać się jednocześnie. Taki zwrot w polityce gospodarczej Stanów Zjednoczonych automatycznie będzie więc stanowić problem dla strefy euro. A wtedy będziemy już o krok od poważnej wojny walutowej.
Taka wojna może wyglądać bardzo ciekawie. Fed z łatwością może osłabić dolara. Wystarczy w komunikacie po posiedzeniu Fed zasygnalizować, że absolutnie nie ma mowy o jakichkolwiek podwyżkach stóp w USA w 2015. Albo może nawet zasugerować powrót do skupu obligacji z rynku (który zgodnie z planem zakończy się za 3 tygodnie). Wtedy rynek straci motywacje do kupowania USD i dolar natychmiast straci w stosunku do euro, jena itd. Oczywiście ECB może skontrować tym samym (jeśli pozwolą na to Niemcy, ale może w końcu kiedyś pozwolą). W efekcie wojna walutowa USA, Europy, a zapewne także Japonii i Chin może doprowadzić do tego, że banki centralne skupią z rynku jeszcze więcej obligacji i innych instrumentów finansowych niż do tej pory. Mogą to zresztą robić, wypełniając swoje główne zadanie, czyli dbając o stabilność cen, walcząc z ryzykiem deflacji. Niezależnie od powodów staną się wtedy najważniejszymi graczami na tych rynkach, a do tego bardzo możliwe, że inaczej niż dotąd - graczami aktywnymi. Będziemy mieć wtedy nową odsłonę kapitalizmu - ze znacznie większym wpływem instytucji państwa. Choć z drugiej strony przecież wolny, płynny i powszechny rynek walutowy, to tak naprawdę wynalazek zaledwie ostatnich kilkudziesięciu lat.
Na razie ci z Fed nic o zbyt mocnym dolarze głośno nie mówią, zadowalając się niewyraźnymi pomrukami niezadowolenia.
P.S. Kilka godzin temu odbyły się posiedzenia banków centralnych w Australii i w Japonii. Royal Bank of Australia stwierdził, że biorąc pod uwagę średnie historyczne, dolar australijski jest na zbyt wysokim poziomie. Prezes Bank of Japan powiedział, że osłabiający się jen nie jest niczym złym dla japońskiej gospodarki.
Autor: Rafał Hirsch
Źródło zdjęcia głównego: sxc.hu