W poniedziałek satyryk Michał Marszał na kilka godzin stracił dostęp do obserwowanego przez setki tysięcy osób konta w serwisie społecznościowym. - Ta sytuacja pokazuje, jak niesymetryczna jest relacja z platformami społecznościowymi - komentuje Magda Bigaj z Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa.
W poniedziałek satyryk Michał Marszał stracił dostęp do swojego konta w serwisie społecznościowym Instagram. Obserwuje go tam ponad czterysta tysięcy osób. - W jednej chwili wylogowało mnie ze wszystkich profili, z Facebooka, Messengera - opowiada Marszał. Później dowiedział się, że firma Meta (należy do niej m.in. Instagram i Facebook) zablokowała go za opublikowanie piosenki "Nie bój się diabła, ale walnij mu w mordę". Algorytm uznał jej treść za nawoływanie do przemocy.
Konto udało się odzyskać po kilku godzinach. Marszał przyznaje, że zaangażowani byli wysocy urzędnicy państwowi. - Może nie pan premier, ale niewiele niżej - komentuje.
Ban Marszała, czyli uzależnieni od widzimisię
Konta w mediach społecznościowych możemy stracić w każdej chwili. Przyczyny mogą być różne, nie zawsze zależne od nas. Czasem algorytm nieprawidłowo zinterpretuje zupełnie niewinne treści i zakwalifikuje je np. jako pokazywanie nagości. W 2020 r. jeden z zagranicznych portali donosił, że Facebook ukrył zdjęcie cebuli, uznając je za nieprzyzwoite.
O ile w przypadku prywatnych profili ryzykujemy chwilowy brak kontaktu ze znajomymi czy utratę zdjęć, to twórcy internetowi nierzadko stawiają na szali swoje źródło utrzymania. Nie jest tajemnicą, że działalność w internecie może być intratnym biznesem. Marszał przyznaje, że ze względu na blokadę nie mógł się wywiązać z umów (np. dotyczących pokazywania treści sponsorowanych).
- To są molochy, które mają nad nami władzę - dodaje Marszał. - Udało mi się, ale taka pani Jadzia, która publikuje w mediach społecznościowych wydziergane przez siebie serwetki, w razie blokady konta, nie będzie się miała gdzie odwołać - dodaje.
Potwierdza to Jakub Wątor, autor książki "Influenza. Mroczny świat influencerów". Jego zdaniem zdecydowana większość twórców działających w internecie jest dzisiaj uzależniona od widzimisię wielkich platform internetowych. - Problem jest taki, że często decyzje o blokadzie czyjegoś konta lub treści podejmowane są automatycznie. Dzieje się tak choćby w sytuacji dużej liczby użytkowników zgłaszających dane konto w krótkim czasie, co może być choćby skutkiem zorganizowanej akcji internetowych przeciwników czy trolli - tłumaczy.
- Michał Marszał odzyskał konto po kilku godzinach i może mówić o tym, że miał dużo szczęścia. Podejrzewam, że polscy pracownicy Mety, prawdopodobnie znając i lubiąc jego działalność, sami przyspieszyli proces odkręcania tej sytuacji - dodaje Wątor.
Nic nie jest nasze
- Ta sytuacja dobitnie pokazuje, jak niesymetryczna jest relacja z platformami społecznościowymi - podkreśla Magda Bigaj, prezeska Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa, autorka książki "Wychowanie przy ekranie". - Uwierzyliśmy, że możemy im zaufać, że panujemy nad tym, co się dzieje na naszych profilach, bo mamy do nich login i hasło. No właśnie, "naszych". Brutalna prawda jest taka, że nic w mediach społecznościowych nie należy do nas. W każdej chwili możemy to stracić - mówi.
Problem polega na tym, że regulaminy są niejasne, podobnie jak sposoby odwoływania się. A użytkownicy mediów społecznościowych (szczególnie zaś ci, którzy na nich zarabiają) się na to godzą, bo właściwie nie mają innej możliwości dotarcia do ludzi.
Bigaj tłumaczy to obrazowo: kiedy wchodzimy na osiedle deweloperskie, nie poddajemy się woli twórców tej przestrzeni. Mimo regulaminu wspólnoty mieszkaniowej nadal obowiązuje nas polskie prawo. Tymczasem olbrzymie spółki technologiczne funkcjonują w taki sposób, jakby cyfrowy świat rządził się innymi prawami.
Co w takim razie zrobić, gdy administracja serwisu zablokuje nam konto? - Można iść do sądu - podpowiada Magda Bigaj. Choć i tutaj jest haczyk. Sprawa może ciągnąć się latami.
Tak zrobiła Społeczna Inicjatywa Narkopolityki (SIN), której konta zablokowała firma Meta. W marcu fundacja Panoptykon (reprezentowała SIN w sądzie) ogłosiła, że Meta naruszyła dobra osobiste organizacji. "Sąd wydał przełomowy wyrok (...) potwierdzając tym samym, że platformy internetowe nie mogą blokować, jak chcą i kogo chcą. A osoby zablokowane mają prawo do sądu we własnym kraju" - dodała.
W czym problem? Sprawa trwała pięć lat. "Cieszy nas, że sąd nakazał przywrócenie fanpage’a. Nie chodzi nam o zasięgi, bo przez pięć lat zdążyliśmy je już prawie odtworzyć, chociaż kosztowało nas to bardzo dużo prac" - skomentował w oświadczeniu dla prasy Jakub "Gessler" Nowak, rzecznik i członek zarządu SIN.
Znikasz z dnia na dzień
Sytuacja Marszała napawa lękiem innych popularnych twórców. Jakobe Mansztajn, który od kilkunastu lat działa w sieci pod szyldem Make Life Harder (satyryczne konto śledzi na Instagramie ponad 1,4 mln użytkowników), przyznaje, że obawia się nagłej utraty konta.
- Za każdym razem, gdy usuwają mi jakąś treść, pojawia się dreszczyk emocji, czy następnym komunikatem nie będzie informacja o zawieszeniu czy zbanowaniu konta - komentuje. - Ale gdybym się bał, nie wrzucałbym 30 procent tego, co wrzucam - podkreśla.
Mansztajn chciałby jednak, żeby państwo i platformy internetowe wytworzyły jakieś zasady funkcjonowania. - Takie arbitralne zarządzanie w oparciu o enigmatyczne Standardy Społeczności prowadzi do tego, że znikasz z dnia na dzień bez możliwości odwołania się jak w jakiejś ponurej dystopii - zauważa. - W takiej sytuacji był Michał, w takiej sytuacji było MLH parę lat temu. Banują cię, wobec czego znikają twoje konta na FB i IG. Technicznie nie masz możliwości, żeby się od tej decyzji odwołać, bo niby jaką drogą, depeszą do Menlo Park? - pyta.
- Ktoś powie, że Meta czy TikTok to prywatne inicjatywy, okej, ale trochę tak jednak nie jest, social media stały się przestrzenią społeczną i użytkownik powinien mieć większy wpływ na jej kształtowanie - stwierdza Mansztajn.
Wszyscy czytamy regulaminy
Coś powoli się zmienia. W 2022 r. w życie wszedł unijny Akt o usługach cyfrowych (ang. Digital Services Act, DSA), dotyczący m.in. moderacji nielegalnych treści. Prawo w pełni zaczęło obowiązywać w lutym 2024. - W związku z nim platformy nie mogą po prostu usuwać treść, muszą poinformować użytkownika o przyczynach i zapewnić ścieżkę odwołania. Powinny też zagwarantować, że skarga użytkownika trafi do rozpatrzenia przez człowieka, a nie przez maszynę - wymienia Bigaj. W praktyce jest jednak tak, że np. platforma X (dawniej Twitter) zrezygnowała właśnie z jedynego polskojęzycznego moderatora.
- Przed tymi platformami nikt nas nie broni - kontynuuje Bigaj. - Kto miałby to robić, politycy, którzy z radością pokazują się na konferencjach Mety, Google’a i TikToka? Im także zależy na tym, żeby mieć dobre układy z tymi firmami, co chwilę mamy wybory, więc nikt nie chce mieć za karę przyciętych zasięgów. Poza tym pamiętajmy, że na lobbing big techy wydają w UE dziewięciokrotność sumy wydawanej na lobbing przez firmy motoryzacyjne.
Z kolei Wojtek Kardyś, specjalista z dziedziny komunikacji internetowej i influencer marketingu, dodaje: - Zakładając konto w mediach społecznościowych, zgadzamy się na ich regulamin. Wszyscy je czytamy, prawda? - śmieje się.
A już na serio Kardyś dziwi się, że twórcy tacy jak Marszał opierają całą swoją działalność na tak niepewnym gruncie. - Kiedy rozmawiam z influencerami, zawsze mówię im, żeby swoje treści publikowali też w innych miejscach. Ważne, żeby mieć swoją stronę internetową, może newsletter. Coś, co należy do nas i czego nikt nam nie zabierze - dodaje.
Potwierdza to Jakub Wątor. - Najlepiej bronić się przed takimi sytuacjami za pomocą dywersyfikacji. Im więcej porządnie rozwiniętych kont na różnych platformach internetowych ma twórca, tym mniejsze ryzyko, że jeden taki ban zawali mu karierę. A co bardziej zaradni twórcy zakładają nawet konta zapasowe na tych samych platformach i w razie blokady tam przekierowują swoich fanów.
To jednak tylko częściowo rozwiązuje problem. Bo przecież nadal opieramy się na decyzjach wielkich platform. - Rozmowy o jakimkolwiek uregulowaniu internetu napawają nas lękiem - zauważa Magda Bigaj. - Chcemy, żeby stanowił przestrzeń wolności. Tylko że od dawna tak nie jest, to nie my tam decydujemy - dodaje.
- Co bym zrobił, gdyby nie udało się odzyskać konta? - zastanawia się Marszał. - Jestem śmieszkiem nie tylko w internecie, pewnie bym to obśmiał. Powiem trochę górnolotnie, że mam w pamięci słowa z wiersza Barańczaka: "Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?". Gdybym stracił konto, to pewnie nareszcie zabrałbym się do jakiejś uczciwej pracy - kończy.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Tint Media/Shutterstock