Natura potrafi być śmiertelnie niebezpieczna - nie podlega to żadnym wątpliwościom. Niektóre przypadki śmierci, do jakich doszło na skutek między innymi działania sił naturalnych, są wyjątkowo makabryczne.
Śmierć w potoku lawy spływającej ze zboczy wulkanu to jeden z najbardziej widowiskowych, ale też niesłychanie bolesnych sposobów na pożegnanie się z tym światem. Najlepiej znany jest przykład Pompejów oraz Herkulanum, gdzie spływająca z Wezuwiusza lawa wdzierała się do budynków.
Spływająca ze średnią prędkością 80 kilometrów na godzinę lawa transportuje ze sobą rozgrzane gazy oraz gruz, osiągając temperaturę do 1000 stopni Celsjusza.
Cierpienie, w jakim konali ci, których zaskoczył wulkan, jesteśmy w stanie częściowo wyobrazić na podstawie szczątków mieszkańców Pompejów. Nawet spod skorupy lawy widać, że twarze mają wykrzywione z bólu.
Większość osób zmarła z powodu szoku termicznego w chwilę po zajęciu się ogniem, jednak nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Wśród ruin Herkulanum odnaleziono roztrzaskane czaszki tych, którym rozsadziło je ciśnienie i ekstremalnie wysoka temperatura.
Podwodne piekło nurków
5 listopada 1983 roku praca na Byford Dolphin, półzanurzalnej platformie wiertniczej znajdującej się na Morzu Północnym, trwała w najlepsze, gdy wydarzyła się tragedia. Część nurków została spuszczona pod wodę w specjalnym dzwonie nurkowym, dzięki któremu byli w stanie wytrzymać panujące pod wodą ciśnienie. Niestety dzwon okazał się śmiertelną pułapką. Najpewniej przedwcześnie obluzowano jego klamrę, przez co ten otworzył się i - pod wpływem ogromnej zmiany ciśnienia - rozpadł wraz z tymi, którzy znajdowali się w środku. W mgnieniu oka zmarło pięć osób - ich organy wewnętrzne poddały się ciśnieniu i rozpadły.
Ciało we wrzącym źródle
Choć superwulkan, który znajduje się pod Parkiem Narodowym Yellowstone, jest uśpiony, to znajdujące się na terenie samego parku gejzery oraz źródła geotermalne są wyjątkowo ożywione i niebezpieczne.
Większość jest nie tylko niesłychanie gorąca, lecz także wysoce trująca. Taka mieszanka jest w stanie w ułamku sekundy obedrzeć człowieka ze skóry. Doświadczył tego 23-latek, który wpadł do zbiornika w listopadzie 2016 roku. Gdy szukający mężczyzny strażnicy odnaleźli resztki ciała, musieli przeczekać burzę. Gdy wrócili na miejsce tragedii, ciała już nie było - zostało roztopione. Eksperci oraz dziennikarze spekulowali później na łamach czasopism "Times" oraz "Guardian", czy mężczyznę zabił szok termiczny, czy oparzenia trzeciego stopnia, których natychmiast się nabawił, czy też zmarł w wyniku kontaktu z wyjątkowo toksycznymi związkami chemicznymi.
Piorun w domu
Śmierć w wyniku rażenia piorunem jest bardzo mało prawdopodobna i w samych Stanach Zjednoczonych, według danych Narodowej Służby Meteorologicznej, w 2017 roku tylko jeden na ponad milion przypadków zgonu został spowodowany uderzeniem pioruna.
I nawet w ramach tej statystyki dochodzi do ewenementów. W 2017 roku doszło do przypadku, który czasopismo naukowe "Forensic Medicine and Pathology" określiło mianem "niezwykłego" - mężczyzna zginął rażony piorunem... we własnym domu. Pracował w pomieszczeniu, w którym znajdował się też metalowy słup. Gdy w budynek uderzyła błyskawica, piorun przemieścił się po słupie, po czym raził mężczyznę w jego własnych czterech ścianach. Impuls elektromagnetyczny był tak potężny, że zatrzymał akcję serca i praktycznie usmażył mężczyznę na miejscu.
Lekarze, którzy wykonali autopsję, przyznali, że ciało było w 70 procentach zwęglone - "pokryte oparzeniami trzeciego stopnia".
Ukąszenie przez dysfolida
Dysfolidy to australijskie węże jadowite o wyjątkowo łagodnym usposobieniu. Niełatwo je sprowokować i bardzo rzadko atakują ludzi. Gdy jednak to następuje, trucizna błyskawicznie przedostaje się do organizmu.
To właśnie przydarzyło się amerykańskiemu herpetologowi Karlowi P. Schmidtowi, który w 1957 roku został ukąszony przez okaz znajdujący się w Muzeum Historii Naturalnej w Chicago. Zmarł tego samego dnia w męczarniach - nie tyle w niewysłowionych, bo pozostawił po sobie dziennik, w którym opisywał objawy zatrucia jadem.
Dziennik to zapis powolnej agonii: od nudności, przez krwawą plwocinę i drgawki, po wymiotowanie krwią, zawartością żołądka i wnętrznościami. Schmidt następnie zaczął krwawić z nosa i oczu, tracił czucie w kolejnych partiach ciała i zmarł w wyniku paraliżu dróg oddechowych.
Jad dysfolidów jest o tyle wyjątkowy, że powoduje specyficzny rodzaj krwotoku - taki, w którym ciało traci zdolność do zasklepiania ran. Ofiara tego drobnego węża umiera w kałuży własnej krwi.
Autor: sj/map / Źródło: IFL Science, Times, Guardian, Forensic Medicine and Pathology
Źródło zdjęcia głównego: Visualhunt (CC BY-SA 1.0)