Zarośnięta trzcinami, dzika rzeka, krzyki żurawi, karkołomne loty ważek, zapierające dech w piersi mgliste poranki... a to tylko ułamek tego, co spotkać można na Biebrzy. Najlepszy sposób, żeby wszystkiemu przyjrzeć się z bliska? Spływ tratwą. Wtedy dochodzi jeszcze walka o przetrwanie!
Mijamy Białystok, dalej droga jest już coraz węższa. Stare powiedzenie rowerowe mówi, że jeżeli droga stopniowo zanika, to raczej szersza już nie będzie.
Tak jest i tym razem: na krajowej "ósemce" wypatrujemy Suchowoli - to za nią zjeżdżamy w wojewódzką 670, a potem... a potem to jest już tylko węziej. I coraz piękniej. Bo chociaż już ciemno, to widać, że wokół tylko łąki, niedużo domów i słychać cykady. Kilka zakrętów i docieramy do Hamulki, to tu czeka na nas pan Jan, tratwiany mistrz. - Przyjeżdżajcie, zwoduję tratwę. Wodowałem już o drugiej, to i późno wieczorem da radę. Prześpicie się już na tratwie - przekonywał na kilka dni przed wyjazdem. Gdy po 23 przyjeżdżamy na miejsce, pan Jan jest już gotów. Z rozświetlonej stodoły na lawecie wyjeżdża tratwa. Ma złożone boki i nie wygląda na zbyt dużą.
Nasz kiosk
- Mamy przez cztery dni żyć w tym kiosku?! - pytają moi towarzysze. Pierwsze dwa dni spędzimy w trzyosobowym składzie - dwóch chłopaków i ja. Na weekend dojadą jeszcze dwie koleżanki.
- Boki się rozkładają, nie jest taka mała - uspokaja pan Jan. OK, zobaczymy. Po ciemku przepakowujemy z naszego auta do busa rzeczy: plecaki, węgiel na grilla, jedzenie i turystyczną lodówkę, dzięki której "przeżyją" nasze zapasy. Z prowiantem się nie ograniczamy, bo jeszcze przed wyjazdem nastraszył mnie kolega. - Tam jest naprawdę mocny zachrzan, musicie mieć dużo jedzenia, żeby mieć siłę - przekonywał. Do tego w okolicy nie miało być zbyt wielu sklepów. Posłuchaliśmy i mamy: makaron, kaszę, kiełbasy, banany, czekoladę, pomidory, cebulę, chleb, sery... Chłopaki do tego załatwiają pozwolenia na wędkowanie. - Złapiemy rybki na obiad - zapowiadają. Pakujemy się do busa i ruszamy w ciemną noc.
Liski dwa
- Patrz, co to? Koty dwa! Nieee, to lisy! - przekrzykujemy się w Kamiennej tuż przed mostem na Biebrzy. To tam zaliczamy pierwsze spotkanie z tutejszą dziką przyrodą. Z Kamiennej w cztery dni dopłyniemy do Sztabina. Odległość między obiema miejscowościami to ponad 15.
Liski - bo ostatecznie uznaliśmy, że to jednak szczeniaki ilsów były - trochę zwlekają z ucieczką z jezdni. Patrzą zaciekawione przez chwilę, w końcu uciekają i przejeżdżamy. Zaraz za mostem pan Jan rozstawia moich kolegów. Z ich pomocą cofa auto i doprowadza tratwę nad samą wodę. Rozkłada boki i... ani się oglądamy, a nasz kiosk na drewnianej platformie jest już zwodowany.
Pan Jan szybko ogarnia się z robotą: przeplata sznurki, wyciąga baniak z wodą, pokazuje długie kije do odpychania, instruuje, jak rozłożyć namioty, które znajdują się na dachu kiosku i na wiacie. - A tu jest wiaderko "potrzebne". O tak się je wysuwa, tu się łapie i myk! Już nic nie widać - instruuje. Chodzi o niewielkie wiaderko, które znajduje się pod kioskiem. Można je wysunąć, następnie złapać za zasłonkę na specjalnym stelażu, pociągnąć i wokół nas robi się coś na kształt kabinki prysznicowej. Niezły sposób na załatwianie potrzeb, gdy nie da się zejść z pokładu. Ja jednak już z oddali widzę moszczące się w zasłonce pająki - chyba nieprędko zdecyduję się skorzystać z tego udogodnienia.
Magiczna noc
Przepakowujemy szybko rzeczy. Kwadrans i... już jesteśmy gotowi do startu w biebrzańską dzicz. - To co, do zobaczenia? - upewnia się pan Jan. - Do zobaczenia! - wołamy i wykonujemy pierwsze nieporadne manewry tratwą. Pan Jan odpala auto i po chwili już go nie ma, a nas od razu obraca nie w tę stronę, co trzeba. Modlę się, żebyśmy nie zgubili naszego kierunku. Biebrza nie ma wartkiego nurtu i wydaje mi się, że łatwo się pomylić. Do dyspozycji mamy dwa pychy i kilka wioseł. Gdy tylko biorę do rąk kijek, od razu rezygnuję - jest dla mnie po prostu za ciężki. Przerzucam się na wiosło i tak już zostaje do piątku. Do czasu aż chłopaki jednego z pychów nie złamią i tym samym nie uzdatnią go do mojego użytku. Wioseł teraz używają też panowie, kije jakoś zupełnie im jeszcze nie leżą, przyjdzie na nie czas później.
Postanawiamy odpłynąć trochę od mostu i gdy tylko znajdzie się jakieś ładne, spokojne miejsce, zatrzymać się i ułożyć do spania. Wokół nie słychać nic, poza pluskiem wioseł, cykadami i dziwnymi dźwiękami, jakie w nocy wydają biebrzańskie ptaki. W jednym z miejsc zatrzymujemy się, ale wytrzymujemy tylko chwilę. Po kwadransie musimy odpłynąć - ptak w zaroślach drze się tak zapamiętale i tak głośno, że myślimy "albo on, albo my".
Później jeszcze kilka razy zatrzymujemy się i nasłuchujemy. Ani się oglądamy, a zaczyna świtać, wokół tworzą się mgły. I gdy zaczyna już mocno się ochładzać, w końcu zalegamy w namiotach. Usypia nas jeszcze krzyk żurawi. "Jestem w raju" - myślę zasypiając. Budzę się z tą samą myślą - ze snu wyrywa mnie nie budzik, a poranne słońce. Uwielbiam to!
Chill na Biebrzy
Drugi dzień to radość z Biebrzy. Nie płyniemy daleko, zamiast tego cieszymy się piękną pogodą i tym, że zamiast być w pracy, jesteśmy tu i teraz na dzikiej rzece. Leniwie jemy śniadanie, potem chłopaki wybierają się na wyprawę po kijki do wędek. Pokazują mi, jak się łowi: najpierw nęcą, potem przyczepiają żyłki do kijków, zaczepiają na haczykach przynętę, hop... i już rusza się spławik. Wyciągają, ale nic nie ma. Widać, że rybki tutaj są sprytne: kradną przynętę, ale nie łykają haczyka. Panowie uciekają się do radykalnych środków - zamiast na kukurydzę zaczynają łowić na robaki. I pojawiają się pierwsze zdobycze. Niestety na obiad raczej nam nie starczą, bo to same malutkie uklejki. Wypuszczamy więc wszystkie na wolność.
Gdy nudzi nam się wędkowanie, trochę podpływamy. Potem postój, szybka kąpiel i przepływamy kolejny kawałek. Mała powierzchnia okazuje się wcale nie być taką małą. Nie przeszkadza nam kiosk i to, że w namiotach niemal nie da się usiąść. Obiad, pogawędka, lenistwo... W ciągu całego dnia nie upływamy dalej niż kilometr-dwa. Wypoczywamy za to za wszystkie czasy. I, jak się potem okaże, ten wypoczynek bardzo nam - a właściwie moim mężczyznom - bardzo się przydaje.
Teraz zaczyna się walka
Drugiego dnia kończy się bajka. Gdy się budzimy, nie wita nas już ciepłe słońce. Niby nie pada, ale jest już wyraźnie chłodniej. Zaczynam żałować, że - mimo dokładnego sprawdzenia prognozy - nie zabrałam cieplejszych ubrań. Z drugiej strony nic dziwnego - pakowałam się w ponad 30 stopniach ciepła. Ciężko w takich warunkach wyobrazić sobie, że temperatura może nagle spaść do kilkunastu stopni. A tu właśnie tak się zrobiło! Do tego zerwał się mocny wiatr.
Chłopaki już pierwszego dnia zaczęli używać pychów: stoją na przedzie tratwy, na komendę wbijają pychy w dno, przechodzą do końca tratwy, wyjmują i powtórka. Teraz przeklinają za każdym razem, gdy wchodzimy w zakręt, a oni mają akurat moment przejścia z tyłu na przód. Wieje tak mocno, że wtedy właśnie zaczyna nas cofać i wracamy do punktu wyjścia. - Jak krew w piach! - pada co chwilę filmowy cytat. Nie odzywam się, bo atmosfera jest już naprawdę ciężka. Próbuję coś wskórać moim małym wiosełkiem, ale mam wrażenie, że na nic się to zdaje.
Tymczasem zadanie na dziś mamy poważne: musimy dopłynąć w okolice miejscowości Małowista, gdzie pan Jan dowiezie nasze koleżanki. Mówi, że jest w stanie przeprowadzić je przez każdy odcinek bagien, ale my chcemy oszczędzić im takich wrażeń na początek - w niektórych miejscach musiałyby brnąć przez błota nawet kilometr. Niech lepiej podjadą najbliżej jak się da. Dziewczyny mają też przywieźć zapasy jedzeniowe na dalsze dwa dni - dobrze by było, gdyby nie musiały targać ich kilometr przez trzciny.
Policzone zakręty
Odpalam mapę w telefonie - jesteśmy niebieską kropką, do pokonania zostało nam jeszcze 14 zakrętów. 14! Jeżeli każdy zajmie nam po pół godziny, to prosty rachunek, za ile będziemy na miejscu... Mężczyźni jednak walczą, ja liczę. - Jeszcze 10, 9... 8 zakrętów - mówię. Jeden z moich towarzyszy w końcu traci cierpliwość i przy kolejnym zakrętasie wyciąga linę, wyskakuje na brzeg i - przepasany sznurem - stamtąd ciągnie tratwę. My odpychamy się od brzegu i przerzucamy linę przez trzciny. Idzie wolno, ale przynajmniej do przodu. Kolejne zakręty mijają nieco sprawniej.
I gdy już zaczynam przebąkiwać, że już bardzo niedługo będziemy na miejscu, łamie się pych. Wiedzieliśmy, że tak się stanie, bo już wcześniej był nadłamany. Ale żeby w takim momencie?! Dlatego ten ostatni odcinek jednak trochę się wlecze. - Ostatni zakręt, ostatnia prosta, potem jeszcze wygięcie i zaraz za nim jest nasze miejsce - pocieszam chłopaków. W końcu jesteśmy na umówionym z panem Janem miejscu.
Wymęczyliśmy się, ale teraz czeka nas nagroda. Jest jeszcze dość wcześnie, a dziewczyny mają przyjechać dopiero wieczorem, dlatego my cumujemy tratwę i wybieramy się do wsi na zakupy. Jemy i pijemy, czego tylko dusza zapragnie, wracamy, robimy szybki obiad i zalegamy w namiotach, wymęczeni robotą. I chociaż drzemka miała trwać półtorej godzinki, to ze snu wyrywa nas dopiero nocne pokrzykiwanie pana Jana i dziewczyn. Długo jeszcze potem siedzimy i omawiamy, co działo się przed ich przyjazdem i jak będzie teraz.
Zimno i wieje
Nie kładziemy się wcześnie spać i dobrze. Na szczęście, bo rano pogoda zupełnie nie zachęca do wyruszenia w dalszą trasę. Co chwilę pada, wieje, zimno...
Początkowo rozważamy wariant, by zawrócić i płynąć do miejsca, z którego dwa dni wcześniej wypłynęliśmy - wiatr do tej pory wiał nam w twarz i tworzył fale na rzece. Myśleliśmy przez chwilę, że gdy polecimy w drugą stronę, będzie trochę łatwiej. Ale rano wiatr trochę się zmienił. - Zostało nam już mniej niż połowa, lepiej płyńmy z prądem - pada pomysł. I po pierwszych próbach jednak decydujemy płynąć w "dobrą" stronę. Ruszamy i tym razem nie ma narzekania, ani zbyt częstego zatrzymywania się. Jest robota do zrobienia i ją wykonujemy. Im jej więcej, tym bardziej się rozgrzewamy.
Łapiemy ostrość
A potem jest popołudnie i wieczór... wieczór znów jest magiczny, ale inaczej niż pierwszej nocy. Chmury, które pojawiły się w ciągu dnia, teraz trochę się rozstępują i zza nich wychyla się słońce. Takie ostre, popołudniowe. Niesamowicie oświetla tych naszych siłaczy. Wszystko robi się nierealne, mocne kontrasty, głębokie rysy... Błyszczą trawy, a nad nimi piętrzą się ołowiane chmury. Ostre powietrze, chłodniejsze niż w połowie tygodnia, jest przejrzyste, czyste, wszystko nabiera niesamowitej ostrości. Zdjęcia, które wtedy zrobię, będę długo oglądać po powrocie do domu.
Zatrzymujemy się na jednym z zakrętów rzeki i cumujemy. Teraz, kilka kilometrów przed Sztabinem, w zakolach tworzą się malutkie rozlewiska. Zeskakujemy więc z tratwy i robimy wieczorną kąpiel. Cudownie pływa się w Biebrzy, chociaż woda do najcieplejszych nie należy. Rozpalamy grilla na dziobie - mamy kiełbaski, a na deser banany z czekoladą. Delicje! I znów pogaduchy do późna i świetna zabawa. Chcemy wykorzystać ten wieczór jak najlepiej, bo to już ostatni na naszym spływie.
A nocą w zdumienie wprawia nas rozgwieżdżone niebo, przy czym "rozgwieżdżone" to chyba mało powiedziane. Ono jest białe od gwiazd! Próbuję użyć mapy nieba, którą zabrałam ze sobą na Biebrzę, ale gwiazd jest tyle, że od razu gubię się w obserwacjach. Pozostaje tylko stać i gapić się jak głupek. W Warszawie nie mamy takich gwiazd!
Ta ostatnia niedziela
Ostatni dzień jest już na osłodę. Wiatr ustaje, pojawiają się rozgałęzienia i jeszcze więcej zakrętów. Mijamy pole namiotowe, drugą tratwę, potem rzeka się trochę prostuje...
Znów liczymy zakręty i gdy do Sztabina zostają nam już tylko dwa - zatrzymujemy się na minirozlewisku. To tu jemy ostatni obiad (do garnka wrzucamy wszystko, co zostało: makaron, cebulę, kiełbasę, bakłażana, pomidory). Smakuje wyśmienicie! Ostatnia kąpiel, płukanie talerzy i ruszamy. Pan Jan dzwoni tuż przed tym, jak dopływamy do brzegu. - A, widzę was już! - mówi. Jak widzi, jak my go nie widzimy? Ano chyba te długie kije widzi, bo co innego? - Jesteście najszybszą ekipą, która pokonała ten odcinek przy takim wietrze! - krzyczy nam. Nie do końca wierzymy. - Pewnie mówi tak wszystkim - na głos myślą panowie. Ale coś w tym może być - nasi mężczyźni to nie słabiaki. Obydwaj są dobrze zbudowani i regularnie ćwiczą na siłowni. A taką właśnie siłownię, tylko trwającą cztery dni, mieli na naszej łajbie!
"Nie mam czasu"
Pan Jan natomiast tratwę wyciąga z taką samą wprawą, z jaką ją wodował. - Robię to od 15 lat, wymyśliłem te tratwy, inni teraz próbują kopiować - mówi. Teraz sprawnie zwija linki ograniczające pokład, składa boki, zahacza na lawetę i tratwa już jest na brzegu. - Ile razy pan już spłynął Biebrzą? - pytamy. - Ani razu. Nie mam na to czasu! - odpowiada nam ze śmiechem. Opowiada, jak kiedyś klienci wykupili u niego spływ dla niego i żony. - Ale nie popłynęliśmy, bo nie było kiedy! - mówi.
Gdy przywozi nas do swojego gospodarstwa, widzimy już, dlaczego. Ma dwa domki dla gości, do tego starą stodołę, w której na ścianach porozwieszane są stare gospodarskie narzędzia, wiatę, gdzie piecze się sękacze i prosiaka, a do tego... pan Jan zajmuje się bunkrami z linii Mołotowa. W rejonie jego gospodarstwa są ich setki, a on razem z grupą badawczą organizuje też wypady na Białoruś, gdzie znajduje się drugie tyle. Gdy tylko widzi nasze zainteresowanie, wyjmuje schematy i notatki. - Tutaj kończyło się pole rażenia z tego miejsca, tutaj z tego - objaśnia, pokazując na mapkach. - Przyjeżdżajcie znów, to Wam pokażę, wycieczkę zrobimy! - zachęca z pasją w oczach.
Przyjedziemy. Bardzo spodobało nam się miejsce, gdzie pola i łąki nie są poodgradzane płotami, a na wszystko odpowiedź brzmi: "nie ma problemu".
Jak to zorganizować?
Spływy tratwą mogą trwać kilka godzin albo kilka dni. Wszystko zależy od tego, na jaką opcję się zdecydujemy. Nasza policzona była na cztery dni. Odcinek, którym popłynęliśmy, doradził nam pan Jan, właściciel tratwy.
Koszt wypożyczenia tratwy, jaki ponieśliśmy, to 300 zł za pierwszy dzień i po 150 za każdy następny. Czyli w sumie 750 zł do podziału na uczestników. Do tego dodać trzeba po 6 zł od osoby za każdy dzień pobytu w parku. Logistycznie sprawa wyglądała tak: dojechaliśmy naszymi samochodami do gospodarstwa pana Jana, tam przepakowaliśmy siebie i nasze rzeczy do busa. Następnie pan Jan zawiózł nas i tratwę na miejsce startu. Podobnie wyglądał powrót: pan Jan dojechał na miejsce zakończenia spływu, zapakowaliśmy rzeczy i nas samych do busa, tratwa na lawetę i tak wróciliśmy do naszych samochodów.
Wyposażenie, jakie każdy zabrał ze sobą: - śpiwór - ubrania - ciepłe na chłodne wieczory i lekkie, letnie, na gorące momenty - buty, które mogą się zamoczyć (np. sandały) - używaliśmy ich w czasie wiosłowania/odpychania - nakrycie głowy - często wystawieni byliśmy na mocne słońce - środek przeciw komarom/muszkom - kalosze - miały wprawdzie tylko trzy z pięciu osób, ale gdyby pozostałe dwie mogły jeszcze raz się zapakować, na pewno też by zabrały - i co tam dusza zapragnęła - na tratwie jest sporo miejsca, nie trzeba bardzo ograniczać się z rzeczami
Wypsażenie, jakie mieliśmy do użytku wspólnego: - lodówka turystyczna - do przechowywania napojów, mięsa i wędlin - skrzynka z warzywami - zabraliśmy ich dużo, bo pasowały do każdego jedzenia. Mieliśmy: cebulę, pomidory, czosnek, ogóry - węgiel do grilla, podpałka
Na tratwie pan Jan zapewniał: - trochę węgla na grilla - kuchenkę z butlą - garnek, patelnię - kamizelki ratunkowe dla wszystkich - wiaderko do załatwiania potrzeb fizjologicznych - 30 l. wody pitnej w baniaku
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)