Zawiniły kolejne rządy: do 2006 roku nie zdążyły dostosować polskich przepisów do unijnej dyrektywy. Teraz za ich opieszałość zapłacą najprawdopodobniej firmy, samorządy i uczelnie - te, które zdobyły unijne dotacje przed 2008 rokiem - alarmuje "Puls Biznesu".
Problem wynika z opieszałości kolejnych rządów, które z opóźnieniem dostosowały poolskie przepisy o zamówieniach publicznych do unijnej dyrektywy. Termin wyznaczony prze Brukselę mijał w 2006 roku, zrobiono to niemal trzy lata później.
Beneficjenci unijnych programów, nawet najbardziej skrupulatni, wykorzystując przyznane im pieniądze stosowali się do polskich ustaw - i naruszali wymogi unijne. Chodzi np. o obowiązek publikacji informacji o zmianie terminu składania ofert w przetargu, czy obowiązek przynależności oferenta do samorządu zawodowego (to według Brukseli dyskryminuje podmioty zagraniczne).
Bruksela za łamanie przepisów surowo karze, a audyt wykorzystania środków prowadzi dopiero teraz. Już wiadomo, że część projektów spotka cięcie wydatków - pisze w "Pulsie Biznesu".
W obronie beneficjentów stanęła minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska. W piśmie do Ministerstwa Finansów napisała, że "obciążenie beneficjentów dotacji kosztami błędów, za które nie są odpowiedzialni, jest niedopuszczalne". Według niej koszty związane z naruszeniem przepisów powinien wziąć na siebie budżet państwa.
"PB" nie ustalił, o jak duże łączne sumy może chodzić. Będą to jednak spore pieniądze, bo tylko jednej z wrocławskich uczelni obcięcie dotacji zabrałoby 2 miliony złotych.
Albo więc budżet wysupła pieniądze, albo państwo narazi się na liczne pozwy ze strony beneficjentów. Minister Bieńkowska ostrzega, że "bez cienia wątpliwości wiązałoby się z koniecznością zapłaty należnego dofinansowania wraz ze stosownym odszkodowaniem". Czyli jeszcze większe wydatki - tyle że później.
Źródło: Puls Biznesu
Źródło zdjęcia głównego: sxc.hu