Nazywano go rurą Ribbentrop-Mołotow, mówiono, że jest zagrażającą Bałtykowi bombą ekologiczną i porównywano do żelaznej kurtyny dzielącej Europę. Już za półtora roku Gazociąg Północny połączy Rosję i Niemcy. W piątek budowę jego morskiego odcinka oficjalnie zainaugurował prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew.
Pierwszy spaw wykonano na placu budowy tłoczni Portowaja koło Wyborga, nad Zatoką Fińską. W uroczystości uczestniczyli również m.in. premier Holandii Jan Peter Balkenende, komisarz UE ds. energetyki Guenther Oettinger i były socjaldemokratyczny kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder. Ten ostatni stoi na czele spółki Nord Stream, która buduje i będzie eksploatować bałtycką rurę.
Miedwiediew oświadczył, że Gazociąg Północny stanowi realny wkład Rosji w bezpieczeństwo energetyczne Europy. Za jedną z największych zalet magistrali uznał to, że umożliwi on bezpośrednie dostawy rosyjskiego gazu do Europy Zachodniej, omijając terytoria tranzytowe.
Na początku były rury
Na początku kwietnia w niewielkim porcie Slite na wschodnim wybrzeżu Gotlandii na specjalistyczny statek załadowano kilkanaście mierzących 1,5 metra średnicy rur. Kilkadziesiąt godzin później włoski półzanurzalny statek-platforma Castoro 6 ułożył pierwszą z nich na dnie Bałtyku. Za półtora roku popłynie nią rosyjski gaz.
Gazociąg Północny będą tworzyły dwie nitki o długości po 1220 km i przepustowości 27,5 mld metrów sześciennych surowca rocznie każda. Bałtycka rura będzie się zaczynać w rejonie Wyborga, a kończyć w okolicach niemieckiego Greifswaldu, w pobliżu granicy z Polską. Po drodze Nord Stream przebiegać będzie przez wody terytorialne bądź wyłączne strefy ekonomiczne Rosji, Finlandii, Szwecji, Danii i Niemiec.
Pierwsza nitka magistrali ma być gotowa już za rok, w maju 2011 roku. Wtedy rozpocznie się układanie drugiej, która do eksploatacji ma być przekazana w 2012 roku. Surowiec Gazociągiem Północnym powinien popłynąć jednak już we wrześniu 2011 roku. Pochodzić będzie z rosyjskich pól gazowych na Półwyspie Jamał, pola Jużno-Ruskiego, a w przyszłości także z pola Sztokman, którego eksploatacji wciąż nie rozpoczęto.
Cała inwestycja ma kosztować 8,8 mld euro, czyli 12 mld dolarów. Początkowo mówiono o 10,1 mld dolarów, ale w marcu kosztorys musiał zostać skorygowany w górę.
Bez pośredników
Pomysł przesyłania rosyjskiego gazu bezpośrednio do Europy Zachodniej z pominięciem krajów tranzytowych takich jak Polska, Białoruś, czy Ukraina pojawił się już w drugiej połowie lat 90., kiedy powstała rosyjsko-fińska spółka North Transgas (jednym z jej udziałowców był Gazprom).
Projekt bałtyckiej rury nabrał jednak realnych kształtów dopiero w 2005 roku, kiedy rosyjski Gazprom podpisał z niemieckimi gigantami BASF i E.On umowę dotyczącą budowy Gazociągu Północnego i powołania spółki North European Gas Pipeline (w 2006 przemianowanej na Nord Stream AG). Rosjanie objęli 51 proc. udziałów w spółce, a Niemcy po 20 proc. 9 proc. trafiło do holenderskiego koncernu Gasunie (dołączył do konsorcjum w 2007 r.). Nord Stream AG przejęła wszelkie aktywa należące wcześniej do North Transgas.
Tak zdecydowane ruchy Niemców i Rosjan wywołały polityczną burzę w niemal całej Europie. Larum podniosły niemal wszystkie państwa nadbałtyckie, a największym przeciwnikiem projektu stała się Polska, która uznała bałtycką rurę za wymierzoną w nią inicjatywę polityczną. Oto bowiem dawni zaborcy - Niemcy i Rosja - znów podawali sobie rękę nad naszymi głowami, spychając nas na energetyczny margines.
Sprzeciw wobec Nord Stream połączył wszystkie siły polityczne w naszym kraju – od lewicy po prawicę. Jeszcze za rządów SLD w 2005 r. polskie Ministerstwo Gospodarki proponowało Rosjanom alternatywny projekt gazociągu prowadzonego z Rosji do Niemiec przez terytorium Estonii, Łotwy, Litwy i Polski. Pomysł ten nie znalazł jednak poparcia. Zdecydowanymi przeciwnikami budowy rury po dnie Bałtyku było także PiS, które doszło do władzy na jesieni 2005 r. W kwietniu roku następnego Radosław Sikorski, który pełnił wówczas funkcję szefa MON porównał Gazociąg Północny do paktu Ribbentrop-Mołotow.
Pod Bałtykiem
Polacy i inni przeciwnicy Nord Stream zarzucali Niemcom i Rosjanom, że gazociąg biegnący po dnie Bałtyku to projekt stricte polityczny, który nie ma uzasadnienia ekonomicznego. Część ekspertów twierdziła, że bałtycka rura po prostu się nie opłaca, a jej wykonawcy nie uwzględniają w swoich wyliczeniach ogromnych kosztów obsługi i konserwacji gazociągu biegnącego po dnie Bałtyku, które mogą przewyższyć zyski wynikające z uniknięcia opłat tranzytowych występujących przy tradycyjnym, lądowym gazociągu.
Rosjanie odpierają te argumenty i twierdzą, że ominięcie krajów tranzytowych pozwoli na uniknięcie kryzysów gazowych, takich jak ten, którego świadkami byliśmy na początku 2009 r. W odpowiedzi na nieuregulowanie płatności za gaz przez Ukrainę, Gazprom zakręcił wówczas kurek z surowcem. W rezultacie dostawy nie trafiały do kilkunastu krajów europejskich. Nord Stream ma rozwiązać ten problem. Pozwoli Moskwie na zakręcenie kurka istniejących już gazociągów biegnących przez Białoruś i Ukrainę przy jednoczesnym utrzymaniu dostaw surowca na Zachód.
Ale Gazociąg Północny wzbudził kontrowersje nie tylko w krajach, które omija. W Niemczech utworzenie konsorcjum Nord Stream wiązało się z olbrzymim skandalem politycznym. Umowa między Rosją a Niemcami została podpisana zaledwie na dwa tygodnie przed wyborami parlamentarnymi, a jej ogromnym zwolennikiem był kanclerz Gerhard Schroeder. Schroeder wybory przegrał, ale wkrótce po nich objął stanowisko przewodniczącego rady nadzorczej Nord Stream AG. Wielu komentatorów zarzucało mu wówczas, że decyzja o podpisaniu kontraktu z Rosją mogła być motywowana osobistymi korzyściami, nie zaś interesem Niemiec. Pomysł budowy Gazociągu Północnego nie spodobała się też Amerykanom, którzy twierdzili, że rura jedynie zwiększy energetyczną zależność UE od Rosji.
Eko-bomba?
Wkrótce front walki z Gazociągiem Północnym zasilili ekolodzy. Zieloni wysuwali dwa argumenty. Po pierwsze, twierdzili, że rura naruszy dno morskie będące siedliskiem dla żywych organizmów. Po drugie ostrzegali, że kładąc rury na dnie morza, Nord Stream może zdetonować gigantyczną bombę chemiczną, która pod nim spoczywa. O co chodzi? Okazuje się, że w Bałtyku zalegają tony toksycznych chemikaliów, które trafiły tam w poprzednim wieku. Są to zarówno kontenery z bronią chemiczną będące pozostałością po II Wojnie Światowej, jak i ogromne ilości odpadów pozostałych po produkcji papieru, które Finowie wpuścili do Bałtyku w latach 1940–1984. Jeśli dodać do tego setki min morskich, które zalegają w naszym morzu od czasów wojny, mieszanka staje się naprawdę wybuchowa.
Gazprom zapewniał jednak, że dno morskie na trasie, którą przebiegać ma gazociąg zostało dokładnie przebadane (specjalny podwodny robot usunął z niego do tej pory ponad 50 min z okresu II Wojny). Projekt w marcu 2009 r. został także zaakceptowany przez resorty ekologiczne Rosji, Niemiec, Finlandii, Szwecji i Danii, które otrzymały od spółki Nord Stream raport z ocenami oddziaływania gazociągu na środowisko. W październiku 2009 ostateczną zgodę wydali Duńczycy, w listopadzie Finowie i Szwedzi, w grudniu Rosjanie, a styczniu 2010 r. niemieckie władze federalne.
Do końca przeciwnikami rury pozostali Polacy. Nasze protesty i forsowana przez polskich europosłów rezolucja Parlamentu Europejskiego sprzeciwiająca się budowie gazociągu ( przyjęta w 2008 r.) nie przyniosły jednak skutku. Rosjanie nie wyrazili także zainteresowania propozycjami Warszawy, by zamiast Nord Stream postawić na gazociąg Amber (biegnący przez Estonię, Łotwę, Litwę i Polskę do Niemiec). Upadła też koncepcja wysuwana przez Białorusinów, by zbudować drugą nitkę gazociągu jamalskiego.
Dywersyfikacja
Gdy budowa Gazociągu Północnego stała się niemal pewne, Polska postanowiła zadbać o swoje bezpieczeństwo energetyczne na własną rękę. Po pierwsze rząd postawił na rozwój energetyki atomowej (pierwsza siłownia ma powstać w 2020 r.). Po drugie na budowę gazoportu w Świnoujściu, do którego trafiać ma płynny gaz z Kataru. W 2009 r. Polska podpisała umowę na dostawy surowca z tego kraju przez 20 lat począwszy od 2014 r.
Problemem okazał się jednak… Nord Stream. Eksperci zaczęli bić na alarm, że Gazociąg Północny może zablokować dostęp do polskich portów statków o dużym zanurzeniu - w tym gazowców. Wysiłki polskiej dyplomacji dały jednak rezultat i ostatecznie Niemcy zgodzili się nam pójść w tej kwestii na rękę, wkopując gazociąg w dno morza na problematycznych odcinkach.
Klęska
Polski MSZ uznał to ustępstwo za sukces, ale eksperci nie mają wątpliwości, że cały projekt to dyplomatyczna klęska. - To jest znacząca porażka Polski. Zamiast mieć gazociąg wiodący przez Polskę, z czym wiąże się wiele dochodów i szans, to będziemy patrzyli jak ten gaz płynie przez Niemcy. Nasza pozycja negocjacyjna wobec Rosji osłabnie jeszcze bardziej, choć już dziś jest słaba – mówi w rozmowie z tvn24.pl ekspert rynku energetycznego Andrzej Szcześniak.
Szcześniak podkreśla, że budowa Nord Stream jest skutkiem decyzji podjętych 9-10 lat temu. - To jest tylko efekt tego, że nie chcieliśmy, by ten gaz płynął przez Polskę – mówi wprost.
Faktycznie w 2001 Rosja zaproponowała budowę drugiej nitki gazociągu Jamał II w taki sposób, by omijał on Ukrainę, ale przebiegał przez Polskę. Propozycja została jednak odrzucona przez polski rząd, co argumentowano obawą o pogorszenie sytuacji geopolitycznej Ukrainy, naszego strategicznego sojusznika.
Łupki – nasza nadzieja
Najbliższe lata będą dla polskiej energetyki prawdziwym sprawdzianem. Nadal jesteśmy w ogromnym stopniu uzależnieni od Rosji, ale na horyzoncie rysuje się kilka szans na zmianę tej sytuacji. Oprócz budowy gazoportu i rozwoju polityki solidarności energetycznej w UE, największą są z pewnością złoża łupków skalnych. Z szacunków firmy Wood Mackenzie wynika, że zasoby niekonwencjonalnego gazu pochodzące z tego źródła w Polsce mogą wynosić nawet 1,36 bln metrów sześciennych. Gdyby te informacje się sprawdziły, oznaczałoby to wzrost potwierdzonych zasobów gazu ziemnego w Europie o 47 procent, a Polska mogłaby zostać eksporterem surowca. To jednak perspektywa co najmniej kilkunastu lat.
Źródło: tvn24.pl, PAP