Dodatkowa opłata od pobranych z sieci danych na razie jest tylko pomysłem. Ale za kilka lat może obowiązywać również w Polsce. Nie tylko dlatego, że przeciążona infrastruktura internetu potrzebuje drogich inwestycji, ale także dlatego, że pękające w szwach publiczne budżety potrzebują potężnych zastrzyków gotówki.
Do wprowadzenia bit taxu, czyli podatku od internetu, jeszcze bardzo daleka droga, ale może on zmienić wirtualny świat.
Co to jest?
Na pomysł wprowadzenia podatku bitowego wpadła Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Jej eksperci wymyślili koncepcję według, której przedsiębiorcy płaciliby podatek od przepływu danych. Ich wysokość zależałaby od obrotów firmy i przekroczonych progów transferu danych.
W raporcie OECD na ten temat możemy przeczytać, że "taki podatek byłby oparty o liczbę bajtów użytych przez stronę internetową, chociaż w celu wprowadzenia elementu progresywności różne poziomy podatków miałyby zastosowanie w zależności od rozmiaru i obrotów przedsiębiorstwa. Dla celów administracyjnych taki podatek miałby zastosowanie tylko do przedsiębiorstw, które przekroczyły minimalny próg rocznego transferu".
Dr Aleksander Werner ze Szkoły Głównej Handlowej tłumaczy, że koncepcja podatku bitowego polega na opodatkowaniu transferu danych w sieci internetowej. - Zakłada się, że przedmiotem opodatkowania będzie liczba lub objętość przesyłanych danych np. wg jednostki bitowej - wyjaśnia dr Werner.
Tylko idea?
Jakub Kralka prawnik i ekspert prowadzący serwis Praw Nowych Technologii podkreśla, że na razie to koncepcja niewyraźnie zarysowana i daleko do jej realizacji.
- Nie ma jeszcze jednoznacznej koncepcji odnośnie formy tego podatku - czy np. mieliby go uiszczać wszyscy twórcy stron internetowych, w związku z przepustowością danych, czy też zostałby nałożony tylko na gigantów, takich jak Facebook i Google (lub ich firmy hostingowe, jeżeli korzystają z zewnętrznych), żeby partycypowali w kosztach istnienia internetowej infrastruktury. Być może przyjąłby formę progresywną, określone pułapy przekroczonego transferu wiązałyby się z innymi progami podatkowymi - uważa Kralka.
Zdaniem eksperta koncepcja podatku bitowego jest wymierzona w największe strony internetowe.
- Nawet niekoniecznie wspomniany Facebook czy Google, ale na przykład Netflix czy YouTube, które poprzez swój multimedialny charakter w największym stopniu obciążają łącza z całego świata. Gdyby taki podatek został przyjęty, to niewątpliwie twórcy popularnych stron musieliby liczyć się z dodatkowymi wydatkami. Istnieje również ryzyko, że taki podatek mógłby stanowić pewną formę cenzury, ograniczając powstawanie małych stron - zakładam jednak (o czym raport OECD wspomina), że dodatkowymi opłatami byliby raczej objęci tylko więksi przedsiębiorcy - wyjaśnia Kralka.
Kto zapłaci?
W obecnej koncepcji podatku bitowego najczęściej przyjmuje się, że fiskusa będą wspierać głównie dostawcy internetu, czyli providerzy. Zatem, przynajmniej teoretycznie, zmiany nie dotknęłyby kieszeni zwykłych użytkowników. Jednak eksperci nie mają wątpliwości, że w końcowym rozrachunku koszty podatku mogą zostać przerzucone właśnie na nich.
- Ciężar ekonomiczny z pewnością będzie przerzucony przez providerów na korzystających z ich usług użytkowników. W konsekwencji zmianie może ulec sposób ustalania cen za usługi internetowe, gdzie pojawić się może wynagrodzenie dla providerów w związku z liczbą lub objętością danych przesyłanych przez użytkowników. Wynagrodzenie te może także dodatkowo być obciążone podatkiem od wartości dodanej (VAT) w przypadku braku szczególnej regulacji w tym zakresie - ocenia dr Werner.
A kto zyska?
Pewne jest, że na wprowadzeniu takiego podatku, jak z każdego, cieszyliby się głównie ministrowie finansów, którzy uwielbiają nowe wpływy do budżetu. Szczególnie, gdy te wpływy nie są małe, a w przypadku podatku bitowego, którym zostaliby objęci internetowi giganci, nie mogłoby być o tym mowy.
- Na takim podatku zyska oczywiście fiskus. To kolejny, nowy podatek, w takich sytuacjach przeważnie wielu traci, a zyskuje głównie fiskus - uważa Kralka.
- Beneficjentem podatku bitowego byłby z pewnością budżet państwa - wtóruje dr Werner i dodaje, że na jego wprowadzeniu może stracić np. rynek e-commerce i e-marketingu. - Ograniczenie korzystania z internetu lub wzrost kosztów związanych z zawieraniem transakcji w sferze e-biznesu może mieć niekorzystny wpływ na rozwój tych branży. Krąg podmiotów, których mógłby negatywnie "dotknąć" jest bardzo szeroki np. od agencji reklamowych, hurtowni a skończywszy na sklepach internetowych - twierdzi dr Werner.
Konieczność?
Podatek bitowy to na razie tylko pomysł, ale pomysł kuszący szczególnie dla państw szukających dodatkowych wpływów do budżetów. Zatem rozwój infrastruktury może być dla nich tylko świetnym pretekstem do wprowadzenia dodatkowych opłat.
Dr Werner przypomina, że fiskus zawsze będzie poszukiwał kolejnych źródeł opodatkowania w przypadku wzrostu wydatków publicznych, a także potrzeby ograniczenia (i zmniejszenia) zadłużenia publicznego. - W sytuacji takich potrzeb rozwiązania są dwa: zwiększenie opodatkowania istniejącego lub szukanie innych źródeł opodatkowania - uważa naukowiec z SGH.
Jakub Kralka twierdzi, że Polska nie będzie się wyłamywać, gdyby doszło do wprowadzenia podatku bitowego na świecie. - Koncepcja podatku bitowego uderza w przedsiębiorców- i to być może takich, których w naszym kraju nawet nie ma, a więc obywatele zapłacą go jedynie pośrednio. Dlatego też może się zdarzyć tak, że polscy internauci fakt wprowadzenia takiej opłaty... po prostu przegapią - dodaje.
Autor: Marek Szymaniak TT: @Marek_Szymaniak / Źródło: tvn24bis.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock