Czego będę potrzebować? Startujemy przed świtem, może długiego rękawa? Nie, wody. Dużo jedzenia? Nieee, wody. Wody, wody... i jeszcze trochę... wody.
Szykuję się na 80 km z hakiem i na tę wodę zakręcam się tak bardzo, że w efekcie zupełnie nie myślę o jedzeniu. I zapominam zabrać z domu żele i wafelki. Na szczęście na miejscu ratuje mnie James. - Masz tu dwa żele, wystarczy ci do punktu. Potem będziesz mieć jedzenie stamtąd - szacuje. I chociaż na początku bronię się i chcę tylko jeden, w końcu się łamię. Tak zaczęła się tegoroczna przygoda z Chudym Wawrzyńcem, czyli ultramaratonem w Beskidzie Żywieckim.
Przygotowania
Na Chudym Wawrzyńcu do wyboru są dwie trasy: krótka o długości 50 km z hakiem i dłuższa, która ma ponad 80 km. Decyzję, którą pokonamy, podjąć można w dowolnym momencie: przed biegiem, na starcie, albo już na samym rozejściu tras na 40. kilometrze. Potem to już ciężko, bo po rozejściu w obie strony są zbiegi. Jak się człowiek za późno rozmyśli i zmieni zdanie, to musi potem mocno podchodzić, żeby cofnąć się na punkt. Ja w formularzu, który wypełniamy przed startem, wpisuję, że raczej 80+, co oznacza niewiążącą deklarację, że skłaniam się ku trasie długiej.
"Plan mam, żeby wziąć bukłak 1,5 l mineralki 2000 na plery i na przód bidon z jakimś izo. I teraz jaki izo najlepszy? [...] Woda z miodem to mam wrażenie że skiśnie, ale może nie? Weźcie coś poradźcie, bo się cykam" - proszę kolegów o radę przed biegiem. I dostaję kilka porad, ale głównie powtarza się jedna: woda. Dużo wody. Ostatecznie decyduję się na wodę mineralną.
Dzień na bieg zapowiada się najcieplejszy w roku. A ja jeszcze nigdy przed biegiem się nie bałam tak, jak teraz. Nawet wtedy, gdy startowaliśmy w piekielnym mrozie w górach tuż obok - wtedy byłam bardziej nieświadoma tego, co zaraz się wydarzy. Na szczęście teraz wsparcie leci ze wszystkich stron: część porad dotyczy w ogóle porzucenia pomysłu startu, niektórzy znajomi po prostu zagrzewają do walki.
Kilka razy dziennie słyszę zapewnienia, że naprawdę nie muszę biec długiego Chudego, że krótki wystarczy. I że niczego nie trzeba udowadniać. Ale czuję, że trochę muszę, bo w zeszłym roku bieg ukończyłam, ale po limicie. Teraz chcę tryumfalnie przekroczyć metę przed upływem 16 godzin, mając w nogach 80 km z hakiem. Jeżeli zeszłoroczna historia miałaby się powtórzyć drugi raz z rzędu, to chyba zeszłabym z tego łez padołu ze smutku. I zgryzoty. A że znam siebie trochę i wiem, że mogę napierać z wyłączeniem rozsądku, umawiam się, że jeżeli do rozejścia tras dojdę po więcej niż sześciu godzinach, zdecyduję się na krótszą trasę. Mówię to na głos, żeby było nieodwołalne.
Start!
Przedstartowa noc mija idealnie według planu: spać na kwaterze kładziemy się cztery godziny przed pobudką, wszystko przygotowane, niczego nie brakuje. Odzyskuję spokój i naprawdę wierzę, że wszystko będzie dobrze. A jak się nie uda długiego, to uda się krótki. Jestem zupełnie pogodzona ze wszsytkim, co ma się wydarzyć. Do zakończenia fazy przedstartowej trzeba jeszcze: przeprowadzić pobudkę, zjeść śniadanie, skorzystać z toalety i pójść na start. I wszystko się udaje!
Gdy chwilę po 4:00 ruszamy z placu w Rajczy, jest jeszcze chłodno. Nie aż tak, żebyśmy musieli podskakiwać i rozgrzewać zmarznięte ręce, ale temperatura na pewno odbiega od tej, jaką znamy z nocy w Warszawie. Zamiast 25 jest jakieś 15 stopni, to pozwala trochę się rozpędzić na początku. "Im więcej zrobię teraz, jak jest chłodno, tym spokojniej będzie można biec później w upale" - myślę. I sprawnie pokonuję kolejne kilometry
Wielka Racza
Ani się orientuję, a po kilku pierwszych górkach i dołkach jestem już na podejściu na Wielką Raczę. Rok temu w tym miejscu już umierałam. Teraz nie wiem, jak to się stało, że tak szybko minęło. Dodatkowo zegarek podpowiada (na wypadek, gdybym zapomniała), kiedy będą moje ulubione zbiegi. I teraz właśnie szykuje się jeden z nich. Doskonale!
Krótka wizyta w schronisku, zesłanie filmiku do relacji na żywo (można ją zobaczyć tu) i już pędzę w dół. Ależ się rozpędzam! Zbiegi lubię mniej więcej tak samo, jak zjazdy na tyłku zimą w wysokich górach. Obydwie czynności doskonalę z roku na rok - tak, by były jak najbardziej bezpieczne, a z drugiej strony najszybsze jak się da. Teraz wyprzedzam człowieka za człowiekiem, jednocześnie panując nad każdym krokiem. W takich momentach czuję, że jestem w moim miejscu i czasie. I jeszcze to kombinowanie nad każdym krokiem! Przy zbiegach mózg pracuje na najwyższych obrotach, analizuje każdy kamyczek, każdy uskok. Większości z nich nawet nie rejestruję głową, "widzą" je za to nogi, które omijają wszystkie niebezpieczne momenty.
Tak jest do chwili aż... coś idzie nie tak. Przed sobą mam idących mniej więcej obok siebie dwóch gości. Wyliczam, że spokojnie uda mi się wpasować między nich - nie idą idealnie równolegle, jeden jest kilka kroków za drugim. Niestety, nie biorę pod uwagę, że chłopaki nie idą obaj z tą samą prędkością. Pędzę. Zanim się orientuję, oni zrównują się, a ja - żeby uniknąć wpadnięcia na nich z prędkością śnieżnej lawiny - ląduję na trawie u ich stóp. Ci przerażeni: - Nic ci nie jest, wszystko w porządku? - pytają zaniepokojeni. - Wszystko w porządku, wszystko w porządku - powtarzam tylko jak w amoku, podnoszę się i lecę dalej. Potem zobaczę, że lekko starte mam kolano, ale krwi prawie nie ma, nic nie boli - można pędzić dalej. "Wzięli mnie za wariatkę, na bank!" - powtrzam w duchu. Ale co tam!
9:00. Upał odpalony
Potem jest już tylko: góra, dół, góra, dół... kolejne kilometry, kolejne godziny. Aż w końcu zaczynam się ruszać jak mucha w smole. Patrzę na zegarek, a tam już dziewiąta. Szlag by to! Do punktu na 37. km jest niewiele, ale zupełnie nie mogę się rozpędzić. Co próbuję, zaczyna niszczyć mnie gorąco. Do tego jak na złość ciągle poruszamy się odkrytych terenach. Gdy tylko wychodzę spomiędzy drzew, żar leje się z nieba. "A to dopiero dziewiąta, co będzie za kilka godzin?!" - myślę i drepczę (coraz wolniej) do punktu z jedzeniem. Przed oczami mam obiecane arbuzy, którymi mam plan najeść się na punkcie. Gdy w końcu majaczą mi na stole w oddali, od razu porywam kawałek i łapczywie wgryzam się w czerwony miąższ. Jeju, co za ulga!
Nie ma szans. Tłumaczenia
Jem tak kilka kawałków, uzupełniam wodę w bukłaku, patrzę na zegarek... a tam do 10 został kwadrans. "No to klops" - myślę, bo rachunek jest nieubłagany. Piętnaście minut i trzy kilometry (i to pod górkę!) do rozejścia tras na Rycerzowej. Nie ma możliwości, żebym zdążyła przed upływem sześciu godzin tam dotrzeć. A jak nie ma możliwości, to muszę odpuścić - słowo to słowo. Może to i wygodnickie podejście, pójście na łatwiznę (cały czas to sobie wyrzucam), może tchórzostwo... ale próbuję ciągle przekonywać się, że to po prostu rozsądek bierze górę. Na tym 37. kilometrze jestem już mocno przegrzana, a w ciągu najbliższych godzin nie ma szans na ochłodzenie. Gdy jeszcze dodatkowo pomyślę sobie o hali, jaka czeka na zawodników na trasie 80+ na końcu, robi mi się po prostu słabo.
Spokojnie więc relaksuję się na punkcie, jem, dzwonię do najbliższych i w końcu ruszam. A gdy te trzy kilometry pokonuję w godzinę, wiem już, że decyzja była trafiona. Pewnie zmieściłabym się w limicie całości, ale na mecie byłabym trupem. Albo bym się nie zmieściła. Bez ceregieli skręcam więc na 50+ (tak samo bez zastanawiania, jak w zeszłym roku w drugą stronę) i po chwili jestem już na łąkach. Znów żar z nieba, ale to zbieg i świetne panoramy, więc jest cudownie. "Ależ tu jest pięknie na tej pięćdziesiątce" - myślę.
Ostatni podbieg
Wcześniej jeszcze chłopaki na trasie uspokajają, że do mety został już tylko jeden lekki podbieg na Muńcoł i potem z górki do mety. Pokazują profil trasy i faktycznie nie wygląda to źle. Ja z tego odcinka zupełnie się nie przygotowałam - miało mnie tu przecież w ogóle nie być - dlatego każdą taką uspokajającą informację chłonę jak gąbka.
I w końcu jest pod górkę. Potem lekko w dół i znów pod górkę i w dół... takie falowanie. Gdy w końcu przekraczam drogę (wyczekiwałam jej - nauczyłam się z mapy, że Muńcoł jest zaraz potem) i kibic, który tam siedzi mówi, że to już ostatnie podejście, cieszę się jak dziecko, że zaraz czeka nas cudowny zbieg. Czekam na niego, bo chcę wreszcie nie musieć iść - teraz przy tym upale biegiem lecę już tylko jak jest w dół. Gdy tylko próbuję przyspieszać na płaskim albo pod górę, organizm zaczyna gotować się z gorąca.
No i ten człowiek mówi, że to już ostatni podbieg. - Naprawdę? Nie będzie już więcej tych strasznych gór? - nie dowierzam. - Teraz pod górkę, potem trochę po płaskim, znów pod górkę i potem już tylko w dół - mówi. Wierzę mu. Ale rzeczywistość jest o wiele bardziej brutalna: podejść okazuje się być dużo więcej. Razem z chłopakami, z którymi je robimy, ciągle mamy nadzieję, że "to już ostatnie" i ciągle okazuje się, że to jeszcze nie to. Zupełnie jak na Oszuście na długiej trasie rok temu! - Już trzy razy mówiłem mu, że to już ostatnie i on mi teraz nie wierzy. Sami spróbujcie go przekonać - mówi o swoich rozmowach z zagranicznym kumplem jeden z chłopaków. - It's the last one! - przekonujemy obcokrajowca, ale nie wygląda, jakby nam uwierzył.
Ostatni kilometr
Tym razem jednak mamy rację - na ścieżce majaczy tabliczka, że dalej jest już tylko w dół. No wreszcie! Puszczam się zbiegiem, bo nagle w głowie odżywa nadzieja, że zmieszczę się w dziewięciu godzinach. Po co o to walczyć? Nie wiem, dopiero później się to zweryfikuje. Na razie jakoś głupio myślę, że się uda - zostają cztery kilometry i ja je biegnę. Wciągam jeszcze ostatni żel od Jamesa, to dodaje mi trochę sił.
Wygląda na to, że teraz już będzie jak zwykle: czuć metę, można mocno biec, wejdę na prędkość naddźwiękową, potem nadświetlną i w pięknym stylu przetnę metę.
Ale... kilometr przed metą zaczyna się nieprzewidziane, prawdziwe piekło. Wszystko przez to, że trasa prowadzi już asfaltem, a słońce jest w najwyższym punkcie. Nie ma grama cienia, przez co nawierzchnia rozgrzana jest do granic możliwości. Rozpędzona wpadam na ten rozgrzany do czerwoności teren i nagle... grzęznę jak mucha w smole. Przez ten żar z nieba nie jestem w stanie biec, mogę tylko iść i to wcale nie żwawym marszem, ale ledwo powłócząc nogami. Gdy tylko przyspieszam, zaczynam odpływać. "Zwolnij!" - zdaje się wołać organizm. No to zwalniam. Zamiast więc na tym ostatnim kilometrze osiągać niesamowite prędkości, wydłużać krok i cieszyć się bliskością mety, walczę, żeby w ogóle utrzymać się na nogach. W efekcie zamiast mieć na liczniku poniżej 5 min/km, mam więcej niż dwa razy tyle.
Rozpędzam się dopiero na ostatnich 100 metrach przed metą i zaraz po jej przekroczeniu padam na leżak. "Już po wszystkim" - myślę z ulgą. A zaraz potem dołączam do kumpli, którzy chłodzą się w rzece.
Nikogo z naszych na długiej
Opisanie tego zajęło chwilę, bo w głowie zagościł jakiś mętlik. "A może trzeba było długą? Jak to w ogóle podsumować?" - kałapućkałam się w tych myślach przez kilka dni, chociaż wszyscy naokoło mówili, że wszystko dobrze wyszło. Okazało się, że nikt z naszej 6-osobowej biegowej ekipy - poza Asią, która zrobiła to przez pomyłkę, ale bieg przerwała - nie zdecydował się biec długiej trasy. Z rozsądku. To znaczy, że i moja decyzja była słuszna. Uff, czyli jestem normalna...
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)