Sztuka zarządzania gospodarstwem domowym - tym dla starożytnych Greków była oikonomia. Według innej definicji ekonomia to próba rozwiązania dylematu - jak przy ograniczonych zasobach zaspokajać potrzeby, które są nieograniczone. Te definicje przypomniały mi się przy okazji wyborów, bo pasują do zadań, które stawiamy politykom. Chcemy, żeby skutecznie gospodarowali i najefektywniej, jak się da, wykorzystywali dostępny potencjał. To koszmarnie trudne zadanie - tym bardziej, że nawet przy najszczerszych chęciach poza ich kontrolą jest wiele globalnych procesów, które bardzo mocno kształtują rzeczywistość w Polsce. Nie zgadzam się jednak z fatalistyczną tezą, że jesteśmy bezbronni na naszej łódeczce, skoro sztormy przychodzą z zewnątrz. Możemy się w końcu na nie przygotować. I złagodzić ich uderzenie.
Wizja zamiast oskarżeń
Kandydaci na prezydenta w debacie wypominali sobie to, że kiedyś gospodarka rosła o ponad 6 procent rocznie, a dziś o połowę wolniej albo, że to za rządów tych drugich emigracja była największa, a teraz osłabła. Warto jednak pamiętać, że kiedyś Polska rosła szybciej, bo i świat rósł jak szalony, a potem wszystko się załamało przez amerykański kryzys. Natomiast emigracja była największa, gdy weszliśmy do Unii, a Brytyjczycy otworzyli swój rynek pracy. Politycy w Polsce mogli pracować lepiej lub gorzej, ale te dwa procesy działy się niezależnie od nich. Potrzeba wyjaśniania świata i redukcja skomplikowanych układów do prostych zależności jest naturalna.
Anglicy mówią na to blame game: Trzeba znaleźć winnego! Przyznam, że nie wiem, jak się nazywa odwrotność tego procesu, czyli przypisywanie sobie nadmiernych zasług - ale mistrzami są w niej politycy. I to od zawsze. Juliusz Cezar po to ćwiczył się w lapidarności stylu, by umocnić swój wizerunek genialnego wodza. Oprócz tego, że - jak sądzę - rzeczywiście był arcyuzdolniony w swoim imperatorskim fachu, to miał też trochę szczęścia. Gdyby bowiem nie błędna decyzja wodza Gallów Wercyngetoryksa w trakcie wojny z Rzymianami, o Cezarze być może mało kto by dziś w ogóle cokolwiek wiedział. Gallowie, jak się wydaje, byli bliscy pokonania Rzymian, ale Wercyngetoryks popełnił błąd - przestał unikać konfrontacji i oblężenia, wszedł do fortecy, dał się otoczyć i przegrał. Oddajmy Cezarowi co jego, i tylko tyle, bo pamiętajmy, że miał również po prostu fart.
Pracujący biedni i niepewni
Politycy dużego kalibru, oprócz budowania swojej legendy, który to proces dzisiaj nazywa się walką o głosy, muszą też umieć prędko nazywać rzeczywistość. Ostatnio usłyszałem, że dobre dziennikarstwo to opisywanie tego, o czym dopiero zaczyna się mówić - „na mieście”, na rynku, na drinku, w polityce, wśród ludzi. Umiejętność sprowadzenia setek tysięcy jednostkowych doświadczeń do wspólnego mianownika i nadanie mu nazwy, to niezbędny wstęp do procesu rozwiązywania problemu. Na co dzień młodzi ludzie narzekają, że nie mają etatu, praca niepewna (ang. precarious), a pieniądze (często) marne (piszę - „często” bo podobno prekariusze to też kadra menadżerska zatrudniona na czas określony, dobrze, albo i świetnie opłacana, ale poddana presji wyników i pozbawiona gwarancji zatrudnienia).
Gdyby do polityków w Polsce prędzej dotarło hasło „prekariat", może dałoby się podjąć jakieś działania wobec tego problemu, rozpocząć o nim debatę. Wiem, że nie da się go rozwiązać w prosty sposób, wiem, że lepsza praca nie najwyższej jakości niż żadna, wiem, że czasem elastyczność umowy o dzieło to rzeczywiście najlepsza forma zatrudnienia. Ale wiem też, że w ludziach się gotuje, gdy w taki sposób są zatrudniani przez wiele lat. I właśnie przekonali się też o tym politycy. A to zjawisko dosyć stare i dawno opisane na Zachodzie. W Polsce pisał o nim Rafał Woś z Dziennika Gazety Prawnej. Brytyjski ekonomista Guy Standing, który pojęcie prekariatu stworzył, napisał książkę o tej nowej klasie społecznej już w 2011 rok.
Uwaga pułapka
W 2011 byłem pierwszy raz w Davos. Mój ówczesny szef Roman Młodkowski powiedział mi wtedy, żebym pytał uczestników Forum w Davos o to, jak Polska ma się przesunąć „w górę w łańcuchu wartości”. Dzisiaj ten temat powraca. Prezydent-elekt Andrzej Duda jeszcze jako kandydat mówił o tym, że trzeba wyrwać Polskę z pułapki średniego dochodu. To zjawisko polegające na spowolnieniu wzrostu gospodarczego danego kraju po dojściu przez niego do określonego poziomu zamożności. Tyle, że my w ogóle w tej pułapce nie tkwimy - Bank Światowy twierdzi, że już z niej wyszliśmy, bo według metodologii banku nasze PKB przeliczone na jednego mieszkańca i z uwzględnieniem tego, jaka jest siła nabywcza pieniędzy w Polsce, plasuje nas w grupie krajów o wysokim dochodzie narodowym (high-income).
Pojęcie pułapki średniego dochodu ukuto po to, by jakoś opisywać i zaszufladkować fenomen gospodarek azjatyckich. Financial Times ostatnio pisał o tym, że w Chinach ze wsi do miast i fabryk wyemigrowali już wszyscy, którzy mogli i chcieli wyjechać, nowej siły roboczej dla pracodawców nie ma i w związku z tym robotnicy coraz skuteczniej domagają się wyższych pensji. Taka presja płacowa to jest problem dla gospodarki eksportowej zbudowanej na taniej sile roboczej. Chińczycy doszli do pułapu średniego rozwoju (mowa o poziomie dobrobytu przeciętnego Chińczyka, a nie o potędze gospodarki Chin en bloc) i mogą mieć problem, żeby na nim nie utknąć. Polska to inny przypadek. Może jednak pomysł, by spróbować awansować do wyższej ligi to niezła koncepcja. W końcu od lat w odpowiedzi na pytanie o największe atuty Polski słyszę powtarzane w kółko hasło: tania siła robocza.
Robotyzacja
Trudno dzisiaj być drogą siłą roboczą, bo ta jest coraz częściej zastępowana przez komputery i roboty. I wcale nie trzeba wsiadać do autonomicznych samochodów czy korzystać z algorytmów piszących prasowe depesze, by się o tym przekonać. Wystarczy wizyta w dużym markecie i rzut oka na rząd kas - połowę obsługują ludzie, połowa to automaty. Do tej pory wynalazki poprawiały życie ludzi i nawet ci, którzy tracili przez nie zajęcie, jakoś się odnajdywali i w końcu też stawali się beneficjentami postępu. Ostatnio, tak twierdzą niektórzy ekonomiści, postęp technologiczny jest jednak mniej „wzrostotwórczy” i mniej „rozwojowy”. Internet jest fajny, ale wolelibyście żyć bez netu czy bez lodówki?
Oczywiście żaden prezydent ani żaden parlament nie ma takiej mocy, by w pojedynkę rozwiązać te problemy, ale jeśli nie zacznie się próbować, to już na pewno się nie uda. Wśród metod działania wymienia się zmiany w edukacji, wsparcie dla innowacji, niższe (albo wyższe) podatki, gwarantowany dochód obywatelski i parę innych pomysłów. Nie wiem, czy któryś się sprawdzi, ale chyba nie ma wyjścia, trzeba zaryzykować i próbować… Może będziemy mieli fart.
Autor: Jan Niedziałek / Źródło: TVN24 Biznes i Świat
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock