Rząd forsuje zapisy, które mają zagwarantować, że dostawcy internetowi nie będą obiecywać klientom gruszek na wierzbie. Już wkrótce rzeczywista minimalna prędkość przesyłu danych nie będzie mogła być niższa niż 90 proc. tej, o której mówi się w reklamach - pisze "Gazeta Wyborcza".
Jak informuje "GW" zapis znalazłby się w nowelizacji prawa telekomunikacyjnego, którą - zgodnie z unijnymi wytycznymi - rząd musi przyjąć do 25 maja.
- Przedsiębiorcy nie powinni podawać nierealnych, teoretycznych wielkości w materiałach promocyjnych, tylko informować o rzeczywistych możliwościach swoich sieci - mówi "Gazecie Wyborczej" Magdalena Gaj, wiceminister infrastruktury. A tego - zdaniem resortu - nie robią.
Są wyjątki
Według nowych przepisów, jeśli klient odkryłby, że internet działa wolniej niż w umowie, nie musiałby płacić abonamentu. Wystarczy, by w danym okresie rozliczeniowym - dłużej niż przez 12 godzin - prędkość była niższa niż owe 90 proc. Wyjątkami byłyby sytuacje, gdy ślimaczenie się internetu wynika z przyczyn przejściowych, np. awarii u operatora, lub gdy winny jest abonent (np. ma zawirusowany komputer) - pisze "GW".
UKE projekt popiera, ale operatorzy krytykują go jako nierealny. Nie wiadomo też jeszcze w jaki sposób miałyby być monitorowane łącza. Obecnie istnieją strony, na których każdy internauta może sprawdzić prędkość swojego transfer, ale nie jest pewne, czy dostawcy respektowaliby pochodzące z nich wyniki.
Jak duży jest problem pokazują doświadczenia innych krajów. Z badań Ofcomu, regulatora brytyjskiego rynku telekomunikacji, wynika że Brytyjczycy średnio łączą się z internetem z prędkością 6,2 Mb/s, podczas gdy w reklamach średnio obiecuje się im 13,8 Mb/s. Najgorzej jest w pakietach sprzedawanych jako "do 20 Mb/s". W rzeczywistości tylko 3 proc. klientów osiąga zbliżone prędkości, a aż 69 proc. - poniżej 8 Mb/s - pisze "GW".
Źródło: "Gazeta Wyborcza"
Źródło zdjęcia głównego: sxc.hu