Niż Yvette przechodzi powoli do historii. W niedzielę jego centrum znalazło się nad środkową Polską i wędruje dalej w stronę Niemiec.
Yvette stała się sławna, a do tego ciekawa. Była groźnym "niżem genueńskim", ale już nie typowym "niżem węgierskim", jak bywają nazywane niże powodziowe. W informacjach ze świata najczęściej bywa nazywana "niżem bałkańskim".
Nie przeszła tradycyjnej drogi europejskich niżów powodziowych, zwanej szlakiem Vb van Bebbera, "odkrytej" i zbadanej przez niemieckiego meteorologa Wilhelma van Bebbera.
I zresztą przejść tej drogi nie miała, dlatego prognozy pogody sprzed tygodnia ostrzegały przed podtopieniami i lokalnymi powodziami w Polsce, ale wielkiej powodzi, na skalę województw, nie wieściły.
Istniało ryzyko katastrofy
Yvette krążyła po Bałkanach i tam straszyła deszczem i wiatrem wszystko co mogła. Najmocniej chyba doświadczyła tego Serbia. Centrum niżu (znad Włoch) przemieściło się nad Bułgarię, Rumunię, Węgry, Słowację, w końcu nad Polskę.
Prawdopodobnie, gdyby ten niż szybko i zdecydowanie z rejonu Genui wpadł nad Słowenię, wschodnią Austrię i Węgry, potem Czechy, Polskę, Ukrainę i powędrował na północny-wschód, w stronę Rosji, sytuacja meteorologiczna i hydrologiczna w Polsce, byłaby dużo gorsza.
Można stwierdzić, że ulewy, podtopienia i powodzie na południe od Polski, w Serbii i Bośni, Austrii, na Słowacji i Węgrzech, trochę nas odciążyły, a może i uratowały. Niż Yvette stanowi dobry materiał na pracę naukową.
Prawie 200 litrów deszczu
Majowy deszcz bywa przyjemny i świeży, ale deszczu w ostatnich dniach, od środy 14 maja do soboty 17 maja, było za dużo z ludzkiego punktu widzenia. Zakładam jednak, że Matka Natura wie, co robi.
Największe sumy dobowe opadów odnotowano w Tatrach, czyli w zlewni rzeki Dunajec. Na Hali Gąsienicowej spadło 198 l/mkw. w ciągu doby, na Hali Ornak 114 l/mkw. Dużo wody spadło na Śląsku w zlewni Małej Wisły, Soły, Skawy, na Podkarpaciu w zlewni Wisłoki i Sanu oraz na Wyżynie Lubelskiej w zlewni rzeki Wieprz.
Sumy opadów za ostatnie 4 dni na terenach górskich, podgórskich i wyżynnych przekroczyły 100 l/mkw. Teraz woda z tych terenów wrzucana jest przez rzeki do Wisły, szturmującej wały w Kotlinie Sandomierskiej. Taka ilość deszczu spadającego z nieba w ciągu 24 godzin to z meteorologicznego punktu widzenia rzecz fascynująca. Z punktu widzenia osób podtopionych to często dramat.
Prawie jak monsun
Jako meteorolog upatruję w naszych górskich ulewach podobieństw do opadów monsunowych w Azji południowej, w Indiach. Tam potężny letni niż nad kontynentem zasysa - jak gąbka w kąpieli - z południa, znad Oceanu Indyjskiego, gorące masy powietrza, "nasączone" parą wodną.
Na całej trasie wędrówki powietrza na północ pada deszcz, ale prawdziwe ulewy występują dopiero u stóp i na południowych zboczach Himalajów, gór stanowiących potężną barierę dla wilgotnych mas. Masy owe, usiłując sforsować góry, wznoszą się wraz z ciężkimi i nabrzmiałymi od wody chmurami. To przeszkoda zbyt wysoka, więc trzeba pozbyć się balastu, czyli wody.
Dlatego w miejscowości Czerapundżi, leżącej u stóp Himalajów, notuje się największe na świecie roczne sumy opadów deszczu, wynoszące średnio od 11 do 12 tysięcy l/mkw. Tysięcy litrów! Zdarzały się lata, kiedy roczne sumy opadów przekraczały 20 tysięcy litrów.
Polskie Czerapundżi
W Polsce podobnie jak Himalaje, zachowują się Tatry i Karkonosze. Są jednak niższe i w czasie wędrówki deszczonośnych niżów znad Morza Śródziemnego na północ, pozwalają wilgotnym masom przepływać nad nimi.
Jednak masy te, przewalając się nad górami, muszą pozbyć się tam dużej ilości wody. Dlatego bardzo często największe sumy dobowe opadów notowane są na posterunkach opadowych w Dolinie Pięciu Stawów, na tatrzańskich Halach. Dlatego właśnie w ostatnich dniach polskim Czerapundżi była Hala Gąsienicowa.
Autor: Arleta Unton-Pyziołek / Źródło: TVN Meteo