Rosnące koszty życia, inflacja, zamrożenie płac, brak poczucia bezpieczeństwa i wycofanie się państwa z wielu wydatków mają oznaczać, że statystyczny Brytyjczyk ma się gorzej niż jego rodzice. Mimo ożywienia gospodarki poziom życia Brytyjczyków niemal nie wzrasta, a sytuacja finansów publicznych nie poprawia się tak szybko, jak chciałby rząd.
Lider Partii Pracy Ed Miliband na spotkaniu w Nottingham mówił ostatnio o "kryzysie rosnących kosztów życia", wywołanym przez niskie płace i podwyżkę opłat za podstawowe usługi. Będzie to głównym punktem krytyki laburzystów pod adresem rządu w kampanii wyborczej, przed majowymi wyborami parlamentarnymi.
Zarabiają, ale mało
Według nich ożywienie generuje w większości nisko płatne miejsca pracy, przynoszące fiskusowi niewielki przychód podatkowy. Rząd uzupełnia niskie zarobki świadczeniami, głównie ulgami podatkowymi i zapomogą mieszkaniową, co z kolei wymusza na nim zaciąganie pożyczek i zwiększają dług. Same tylko koszty obsługi długu kosztują brytyjskiego fiskusa blisko 50 mld funtów rocznie. Obecna koalicja za jedno ze swych osiągnięć uznaje podniesienie kwoty wolnej od podatku PIT do 10 tys. funtów, ale rosnąca liczba pracowników opłacanych według ustawowego minimum, samozatrudnionych i pracujących w niepełnym wymiarze godzin oznacza, iż ubocznym skutkiem jest spadek przychodów podatkowych i o wiele wolniejsza redukcja długu niż przewidywał rząd. Były szef największego lobby pracodawców CBI Digby Jones sądzi, że "nastroje w biznesie dawno nie były równie dobre". W wypowiedzi cytowanej przez BBC, wskazał na obniżkę stawki podatku CIT, ulgi podatkowe dla sektora R&D (badań i rozwoju) i korzystne otoczenie dla gospodarki: niską inflację, niskie stopy procentowe i szybki wzrost. Rząd uwypukla to, że w 2014 r. brytyjska gospodarka miała najwyższe tempo wzrostu w G7, o którym eurostrefa może tylko marzyć.
Kruche ożywienie?
Do trwałości ożywienia nie jest przekonany były rzecznik liberałów ds. finansów Michael Oakeshott: - Obecne ożywienie przypomina wcześniejsze, oparte na łatwo dostępnym kredycie, rosnących cenach nieruchomości i konsumpcji napędzanej długiem. Tymczasem inwestycje są w stagnacji, a bilans płatniczy narasta. Największą różnicą jest to, że tym razem nie ma presji inflacyjnej. Ożywienie nie przekłada się na redukcję deficytu brytyjskich finansów publicznych, który za pierwsze siedem miesięcy obecnego roku obrachunkowego jest nawet o 6 proc. wyższy niż za cały poprzedni. - Poskromienie deficytu zajmuje więcej czasu niż zakładał minister finansów George Osborne. To samo można powiedzieć o drugim z jego celów: pobudzenie eksportu generowanego przez ożywienie w przemyśle tak, by W. Brytania mogła utrzymać się z tego, na czym zarabia - zaznaczył Paul Johnson dyrektor Institute for Fiscal Studies.
Młodzi pod presją
Niedawny raport Fundacji Josepha Rowntree zwraca uwagę, że w ostatniej dekadzie pojęcie nędzy i ubóstwa uległo w Wielkiej Brytanii przeobrażeniu. Niegdyś za najbardziej materialnie upośledzoną grupę społeczną uważano emerytów w lokalach kwaterunkowych. Obecnie są to głównie młodzi ludzie wchodzący na rynek pracy, mieszkający w wynajętym lokum. Potocznie mówi się o nich "generation rent", czyli pokolenie, którego przez cały okres aktywności zawodowej może nie być stać na kupno własnego kąta. Wskaźniki ubóstwa są wyższe w grupach wiekowych poniżej 60. roku życia, co sugeruje, że emeryci wyszli z rządowego programu cięć obronną ręką. Niewielu sądzi, że będzie tak po wyborach w razie wygranej obecnej koalicji. "Rynek pracy wyraźnie zmienił się w ostatnich 10. latach. Znacznie wzrosła ilość prac niedających poczucia bezpieczeństwa – kontrakty zerowe (umowy śmieciowe), praca w niepełnym wymiarze i nisko opłacane samozatrudnienie. Oznacza to, że praca, jako taka niekoniecznie oznacza wyjście z nędzy" - stwierdziła Fundacja w niedawnym raporcie.
Nie starcza na życie
Z raportu wynika, że 2/3 ludzi, którzy w ub.r. finansowym przeszli z bezrobocia na rynek pracy zarabia mniej niż wynoszą podstawowe koszty życia (7,85 funta za godzinę w skali całego kraju, 9,15 funta w Londynie wobec ustawowego minimum 6,50 funta za godzinę), 13 proc. zarabia mniej niż przed recesją z lat 2008-2009, a 1,4 mln pracowników nie ma zagwarantowanego minimum godzin. Z kolei z niedawnego raportu firmy ubezpieczeniowej LV wynika, że statystycznego Brytyjczyka wchodzącego obecnie na rynek pracy czeka perspektywa dziewięciokrotnej zmiany pracodawcy w trakcie zawodowej aktywności. To dwa razy częściej niż w pokoleniu jego dziadków. Rosnące koszty życia, inflacja, zamrożenie płac, brak poczucia bezpieczeństwa i wycofanie się państwa z wielu wydatków oznaczają - w ocenie autorów raportu LV - że statystyczny Brytyjczyk ma się gorzej niż jego rodzice i musi liczyć się z tym, że jego zarobki będą realnie niższe niż jego rodziców wchodzących na rynek pracy. Według sondażu LV przeprowadzonego w 350. największych brytyjskich firmach, średnia zarobków wynosi w nich 1534 funtów miesięcznie, zaś średnia płac przyrosła w ciągu roku o 8 pensów (niecałe 50 gr.) miesięcznie.
Autor: mn / Źródło: PAP
Źródło zdjęcia głównego: sxc.hu