Dokładnie trzy lata temu Lehman Brothers, czwarty największy amerykański bank inwestycyjny ogłosił bankructwo. Rozpoczął się kryzys finansowy, jakiego globalne rynki po II Wojnie Światowej jeszcze nie widziały. Jego konsekwencje odczuwamy do dziś.
Choć symptomy globalnego załamania pojawiają się już w 2007 r., za symboliczny początek kryzysu uznaje się właśnie noc z 14 na 15 września 2008 r. Bank Lehman Brothers zwraca się wówczas do sądu w Nowym Jorku o ochronę przed wierzycielami. W praktyce oznacza to jedno - bank upadł. Przyczyniły się do tego w głównej mierze inwestycje w tzw. toksyczne aktywa związane z amerykańskim rynkiem nieruchomości.
Ponieważ podobne aktywa w swoich portfelach mają inne wielkie instytucje finansowe, na rynku wybucha panika. Giełdowe indeksy zaczynają pikować, tracąc dziennie po kilka procent. Gwałtownie tracą na wartości także waluty uważane za ryzykowne, w tym nasz złoty.
Panika na rynkach
W krótkim czasie kryzys rozlewa się na cały świat - nawet na rynki, gdzie o toksycznych aktywach nikt nie słyszał. Wszystko dlatego, że po upadku LB pojawia się pytanie: kto zbankrutuje następny. W rezultacie banki przestają sobie ufać i pożyczać pieniądze obawiając się, że mogą ich nie dostać z powrotem. Tak zamiera rynek międzybankowy, czyli układ krwionośny światowego systemu finansowego. Brak płynności w bankach powoduje gwałtowny spadek akcji kredytowej i w rezultacie kryzys finansowy przemienia się w kryzys realnych gospodarek. PKB kolejnych gospodarczych potęg zaczynają się kurczyć, a prywatne firmy na całym świecie upadają i na potęgę zwalniają pracowników. Wirtualny kryzys, który do tej pory dotykał tylko finansjery, uderza w zwykłych ludzi.
Cały rok 2009 to wielka wojna z kryzysem. Rządy globalnych potęg gospodarczych wytaczają przeciwko niemu najcięższe działa: obniżają stopy procentowe niemal do zera i pompują w rynki miliardy dolarów, euro, jenów. Wreszcie gospodarki powoli zaczynają podnosić się z kolan, a na rynki wraca optymizm. 2010 r. przynosi wzrosty zarówno jeśli chodzi o PKB, jak i giełdy. Tylko niektórzy ekonomiści przebąkują, że to jeszcze nie koniec i mówią, że możemy mieć do czynienia z kryzysem w kształcie litery "W" - a ten po pierwszym odbiciu przynosi kolejne załamanie.
To nie koniec?
To, że mogą mieć rację okazuje się w 2011 r. Nadwyrężone gigantycznymi planami pomocowymi budżety państw zaczynają mieć kłopoty. Rosnące deficyty i długi publiczne zaczynają być problemem państw strefy euro (Grecji, Irlandii, Włoch, Portugalii, Hiszpanii), ale także USA. Niedawno agencja Standard&Poor's pierwszy raz w historii obniżyła amerykański rating kredytowy. W najgorszej sytuacji jest jednak Grecja, która przez lata żyła ponad stan zapewniając swoim obywatelom hojną osłonę socjalną. Na rynki wraca strach - indeksy na giełdach znów pikują, waluty krajów rozwijających się znów tracą. Gospodarki jeszcze rosną, ale ten wzrost jest minimalny i pojawiają się obawy, że jeszcze w ostatnim kwartale tego roku wróci recesja.
Co gorsza kłopoty znów zaczynają mieć banki, które niejako w podzięce za ratunek jaki otrzymały od rządów podczas pierwszej fali kryzysu kupowały na potęgę państwowe papiery dłużne. Teraz, gdy na skraju bankructwa znalazła sie Grecja, banki znów stoją w obliczu ogromnych kłopotów. Wczoraj agencja ratingowa Moody's obcięła oceny wiarygodności kredytowej najważniejszych francuskich banków - Societe Generale i Credit Agricole. Powodem jest fakt, że obydwa w swoich portfelach posiadają dużo grackich obligacji, które w przypadku ewentualnego bankructwa Aten staną się bezwartościowe.
Z wyliczeń Moody's wynika, że przy najczarniejszym scenariuszu, Societe General na greckim długu może stracić aż 1,5 miliarda euro. Gdyby do tego doszło na rynek międzybankowy mógłby wrócić brak zaufania i historia zatoczyłaby koło...
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24