Afery "muppetgate" w Goldman Sachs ciąg dalszy. Po głośnym artykule jednego z pracowników w "New York Timesie", kierownictwo banku postanowiło sprawdzić, czy opisana przez niego praktyka nazywania klientów "muppetami", rzeczywiście miała miejsce.
W ubiegłym tygodniu jeden z londyńskich dyrektorów Goldman Sachs postanowił w niezwykły sposób rzucić pracę. Swój list rezygnacyjny opublikował na łamach "New York Timesa". Napisał w nim, że odchodzi, bo nie może znieść "toksycznej" i "destrukcyjnej" atmosfery w Goldman Sachs, gdzie liczy się tylko zysk, a nie dobro klientów. Stwierdził też, że pracownicy firmy nie szanują swoich klientów i często nazywają ich "muppetami", nawet w korespondencji mailowej. (CZYTAJ WIĘCEJ)
Goldman Sachs oczywiście odciął się od tych oskarżeń, ale list - nazwany przez media "Muppetowym manifestem" - odbił się w świecie finansów (i nie tylko) szerokim echem. Akcje banku straciły następnego dnia kilka procent, a na cały sektor finansowy znów spadła fala krytyki za niemoralne praktyki.
Szukają "muppetów"
Gdy kurz nieco już opadł, kierownictwo banku postanowiło przeprowadzić wewnętrzne śledztwo, by ustalić, czy w firmowych e-mailach klienci banku faktycznie byli nazywani "muppetami". Jak pisze Reuters, powołując się na pragnących zachować anonimowość pracowników Goldman Sachs, prezes banku Lloyd Blanfein nakazał przeskanować służbowe skrzynki mailowe w poszukiwaniu frazy "muppet". Jak zaznacza Reuters, nie wiadomo na razie kiedy zakończy się kontrola i jakie działania podejmie bank w przypadku znalezienia "winnych".
Reuters zaznacza też, że o ile w USA słowo "muppet" kojarzy się z Kermitem, Miss Piggy i innymi sympatycznymi bohaterami "The Muppet Show", o tyle w Wielkiej Brytanii to slangowe określenie kogoś głupiego.
Źródło: Reuters, tvn24.pl