Czas kampanii wyborczej to żniwa dla branży reklamowej. Agencje wymyślają spoty i hasła, domy mediowe rezerwują nośniki reklamowe, których właściciele mają problem z upchnięciem materiałów, a to wszystko w strumieniu pieniędzy. Po prostu sielanka. Niestety nie w Polsce.
Rządząca Wielką Brytanią Partia Pracy powierzyła budżet reklamowy agencji Satchi & Satchi. Podała to do wiadomości publicznej, a agencja chwali się, ze została wybrana, by pomóc laburzystom w najbliższych wyborach. Co z tego, że przedtem pracowała dla Partii Konserwatywnej i przyczyniła się do jej wygranej w 1979 roku. Gordon Brown, szef Partii Pracy wybierał agencję ze względu na profesjonalizm i skuteczność, a nie z powodu hipotetycznych preferencji politycznych jej szefów.
Polityczne tabu
W Polsce taka sytuacja wydaje się trudna do wyobrażenia. - U nas pracę dla komitety wyborczego odbiera się jako jednoznaczne opowiedzenie się za daną partią - mówi "Pulsowi Biznesu" Magdalena Marzec-Mróz z agencji Media Metropolis. Dodaje, że w USA, czy Wielkiej Brytanii dla rządu pracują wielkie agencje reklamowe lub PR-owskie, ale nazwiska "ojców sukcesu" w ogóle tam nie padają. Jednak ona sama, jak przyznaje, jest emocjonalnie związana ze swoim klientem i nie mogłaby pracować dla kogoś innego.
Zdaniem Jacka Studzińskiego, strategic planner directora w TBWA Warszawa, obawa przed polityczną etykietką to nie jedyna przyczyna wstrzemięźliwości polskich agencji reklamowych wobec polityki. - Polityka jest kwestią osobistą, emocjonującą i polaryzującą ludzi. Trudno znaleźć agencję, która jednoznacznie opowiedziałaby się za jakąś opcją zwłaszcza w obliczu utraty przez polityków zaufania społecznego. A bez autentycznego poparcia agencji nie ma szans na dobrą kampanię - wyjaśnia Studziński i dodaje, że przekonania łatwiej zawiesić na kołku przy reklamie batonika, niż partii, która wpływa na los kraju.
Źródło: Puls Biznesu
Źródło zdjęcia głównego: TVN24