Stopniowe odchodzenie od energetyki wiatrowej na lądzie zakłada projekt Polityki Energetycznej Polski przedstawiony przez resort energii. Eksperci są zaskoczeni. Wskazują, że Polska "z przyczyn politycznych" rezygnuje z najtańszego obecnie źródła prądu.
Z projektu wynika, że w 2030 roku "zielona energetyka" ma odpowiadać za 21 proc. zużycia energii. Ma to przełożyć się na 27-procentowy udział OZE w konsumpcji energii.
Jak rząd chce osiągnąć ten cel? "Będzie to wymagało znacznego wysiłku ekonomicznego oraz organizacyjnego" - napisano w projekcie PEP.
Kluczową rolę odgrywać ma rozwój fotowoltaiki (kolektory słoneczne) oraz morskich farm wiatrowych. Pierwsza taka farma ma ruszyć jednak dopiero po 2025 roku.
Ministerstwo stawia za to krzyżyk na tradycyjnych, lądowych farmach wiatrowych. Z rządowego dokumentu wynika, że ilość mocy przez nie wytwarzanej będzie jeszcze przez kilka lat rosła, ale potem zacznie spadać.
W rezultacie do roku 2040 wiatraki mają niemal zniknąć z polskiego krajobrazu.
Walka z wiatrakami
Jak resort tłumaczy tę decyzję? Minister Krzysztof Tchórzewski w piątek wskazał na argumenty natury politycznej - sprzeciw społeczny i realizację wyborczych obietnic Prawa i Sprawiedliwości. Politycy obiecywali bowiem zablokowanie rozwoju farm wiatrowych.
Jeszcze w 2014 roku, na długo przed zwycięskimi wyborami, obecni ministrowie w rządzie PiS przekonywali na konferencji w Sejmie, że działające w Polsce farmy wiatrowe zbudowano nielegalnie i dlatego należy je rozebrać. - Budowa wiatraków była samowolą budowlaną - oceniał Andrzej Adamczyk. Z kolei Anna Zalewska argumentowała, że wartość nieruchomości, w pobliżu której staje wiatrak, spada do zera.
Po wygranych przez PiS wyborach, Sejm uchwalił w 2016 roku kontrowersyjną ustawę o inwestycjach dotyczących elektrowni wiatrowych. Największe emocje wzbudził zapis, że farmy wiatrowe nie będą mogły powstawać w mniejszej odległości od budynków mieszkalnych niż 10-krotność ich wysokości wraz z wirnikiem i łopatami. W praktyce to 1,5-2 km. To w znacznym stopniu ogranicza znalezienie w Polsce lokalizacji, w których mogłyby powstać farmy wiatrowe. Opozycja alarmowała wówczas, że przyjęcie tego przepisu doprowadzi do całkowitego zahamowania rozwoju energetyki wiatrowej.
Premier Beata Szydło tłumaczyła, że poprzednie regulacje, które normowały zasady budowy farm wiatrowych i które teraz zmieni ustawa, "nie były dobre dla polskich obywateli i polskiej gospodarki".
- Chcemy, aby zasady, na których funkcjonują farmy wiatrowe, były zasadami cywilizowanymi. Żeby było chronione zdrowie polskich obywateli – komentowała wówczas szefowa rządu.
Farm wiatrowych za wydajne źródło energii odnawialnej nie uznawał Jan Szyszko, minister środowiska w latach 2015-2018. - Masowe stawianie wiatraków to zbrodnia przeciwko polskim krajobrazom i systemowi energetycznemu. To niestabilne źródło energii, bo albo nie ma wiatru i nie ma energii, albo jest wiatr i są kłopoty z jej przyjęciem. To energia droga, oparta na całkowicie obcych technologiach - tłumaczył w wywiadzie dla tygodnika "wSieci".
"Spore zaskoczenie"
Projekt Polityki Energetycznej Polski to potwierdzenie niechęci obecnego rządu do farm wiatrowych na lądzie. Eksperci wskazują, że rząd używa argumentów politycznych, ale ekonomicznych mu brakuje. Bo lądowe wiatraki są już bardziej opłacalne niż tradycyjna energetyka oparta na węglu.
- Decyzja rządu o całkowitej rezygnacji z lądowej energetyki wiatrowej jest sporym zaskoczeniem. Została opublikowana zaledwie dwa dni po tym, jak rząd w ramach tak zwanej aukcji OZE zakontraktował budowę prawie 1 GW nowych farm, a oferowana przez nie cena sprzedaży energii okazała się najniższa spośród wszystkich technologii, jakie moglibyśmy w Polsce wykorzystać - mówi tvn24bis.pl Bartłomiej Derski z portalu wysokienapiecie.pl.
Wskazuje, że nowe farmy wiatrowe będą sprzedawać energię w cenach od około 160 do 220 zł/MWh (średnio niespełna 197 zł/MWh), podczas gdy ceny energii na rynku sięgają dziś 250-300 zł/MWh, a całkowite koszty produkcji energii w nowych elektrowniach węglowych to 300-350 zł/MWh.
- Zamiast wiatraków na lądzie Ministerstwo Energii proponuje rozwój morskiej energetyki wiatrowej, która jest bardzo Polsce potrzebna, ale też istotnie droższa od wiatraków na lądzie. To koszt ok. 250 zł/MWh. Państwa Europy Zachodniej chcą rozwijać jedną i drugą technologię, aby koszty energii dla odbiorców były jak najniższe, a Polska, z przyczyn politycznych, rezygnuje z najtańszej opcji - podkreśla Derski.
Węgiel na pierwszym miejscu
- Rząd zakłada zupełne odejście od lądowej energetyki wiatrowej - i to w momencie, gdy po ostatniej aukcji OZE dostaliśmy potwierdzenie, że jest to najtańsza technologia produkcji energii elektrycznej w Polsce, którą na dodatek mogą w zdecydowanej większości dostarczyć inwestorzy prywatni. Paradoksalnie rząd pośrednio przyznaje w ten sposób, że możemy zupełnie wycofać się z energetyki węglowej już w perspektywie kolejnych 20-25 lat. Prognozowany miks energetyczny wskazuje, że pod koniec lat 30. udział energii produkowanej z węgla spada, do 1/3, czyli do 23 procent, jeżeli wyłączymy z obliczeń elektrociepłownie - zauważa ekspert WiseEuropa Aleksander Śniegocki.
Zgodnie z PEP w 2030 roku 60 proc. prądu ma nadal pochodzić z węgla kamiennego i brunatnego. W 2040 r. udział węgla ma spaść poniżej 30 proc. Dziś z węgla w Polsce powstaje ok. 80 proc. energii elektrycznej.
W opinii Śniegockiego do całkowitego odejścia od czarnego paliwa w polskiej energetyce wystarczy jednak, by rząd nie blokował inwestycji w energetykę wiatrową na lądzie i wywiązał się ze swoich deklaracji dotyczących rozwoju innych zeroemisyjnych źródeł energii. - Będzie temu zresztą sprzyjać perspektywa dalszego wzrostu cen uprawnień do emisji CO2, na co rząd nie ma wpływu. Przy tym szybsza rozbudowa energetyki wiatrowej na lądzie pozwoliłaby dodatkowo podnieść udział OZE już w 2030 roku. Obecny projekt zakłada, że będzie on rósł znacznie wolniej niż w całej Unii Europejskiej - zaznacza ekspert.
Minister Tchórzewski argumentował w piątek, że wiatraki na lądzie są dostępne tylko 20 proc. czasu, a na morzu to jest 40-45 proc. czasu. Portal wysokienapiecie.pl zwraca jednak uwagę, że wykorzystanie mocy na poziomie 20 proc. było charakterystyczne dla turbin wiatrowych, które na rynek wchodziły 15 lat temu.
"Średnie wykorzystanie mocy (w ubiegły roku - red.) wyniosło 28 procent. Na co złożyły się najstarsze turbiny, o których wspominał minister, a także nowsze, które wykorzystują już średnio około 30-35 procent swojej mocy zainstalowanej" - czytamy.
Wbrew interesom państwowych spółek
Zdaniem Janusza Gajowieckiego, prezesa Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej, wygaszanie elektrowni wiatrowych byłoby na dodatek sprzeczne z interesem głównie spółek Skarbu Państwa, które mają najstarsze farmy wiatrowe w Polsce (ok. 20 proc. całego portfela należy do grup energetycznych).
- Tymczasem wszystkie kraje inwestują w nowe technologie, wykorzystując dotychczasowe lokalizacje. (...) W niektórych krajach są prowadzone programy »life-time extension« i turbiny, dzięki pracom serwisowym, pracują nie 15 lat, a 20, 25 lat. Nigdzie na świecie się nie rezygnuje z tej technologii - powiedział prezes PSEW.
- (Lądowa energia wiatrowa) to najtańsza i najczystsza technologia w sytuacji kryzysu klimatycznego. Żadna inna nie jest w stanie dostarczyć tyle energii w krótkim czasie od momentu podjęcia decyzji, a mamy gotowych około3 GW projektów z pełnym pozwoleniem na budowę - dodał Gajowiecki.
Autor: tol//dap / Źródło: tvn24bis.pl, PAP
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock