Ze wszystkich zwycięzców wyborów, których przyszło mi oglądać w ostatnim trzydziestoleciu, Jarosław Kaczyński zdawał mi się, w niedzielny wieczór, jednym z najbardziej przybitych. I nic dziwnego, bo będzie mu teraz tylko trudniej - pisze dla Magazynu TVN24 Konrad Piasecki.
Słowa o refleksji "nad tym, co się nie udawało i co spowodowało, że poważna część społeczeństwa jednak uznała, że nie należy nas popierać" i o tym, że PiS jest formacją, która "zasługuje na więcej", brzmiały jak wyraz nie tylko pewnego rozczarowania, ale też przekonania, że w następnych wyborach Prawu i Sprawiedliwości może być już tylko trudniej.
Niby wszystko się udało, ale...
Pozornie prawie wszystko w tych wyborach PiS-owi się udało. Osiem milionów głosów i ponad 43,5 procent poparcia są rekordem niemal na miarę, podjętej w ten sam weekend, udanej próby przebiegnięcia maratonu poniżej dwóch godzin. Bezwzględna większość sejmowych głosów, którą partia rządząca będzie dysponowała przez drugą z rzędu kadencję, to też coś, o czym nie mieli odwagi śnić tacy hegemoni polskiej polityki, jak Leszek Miller czy Donald Tusk. Ale mimo to, w pierwszych reakcjach na wyborcze zwycięstwo, radość liderów tryumfującego ugrupowania okraszona była sporą dawką minorowych tonów, tak jakby w miodzie sukcesu czuli więcej dziegciu niż słodyczy.
PiS ma bowiem o czym myśleć i czym się martwić. Pomińmy już nawet fakt, że gdyby nie uroki systemu D'Hondta, jego sejmowa większość byłaby nieosiągalna. PiS, przy tym samym rozkładzie głosów, który bardziej proporcjonalnie przekładałby się na mandaty, miałby nie więcej niż 210 poselskich głosów i musiałby szukać koalicjanta. Ale ordynacja wyborcza i system D'Hondta obowiązują od lat. Każdy ma takie same szanse, by na nim skorzystać albo stracić.
Problem 1. Senat
Znacznie gorzej wygląda dla partii rządzącej sprawa Senatu. Zwarcie szyków przez opozycję i odrobina szczęścia (tu i ówdzie o zwycięstwie opozycyjnego kandydata rozstrzygnęła niewielka liczba głosów albo rozbicie głosów zwolenników PiS) mogą przesądzić o tym, że - po raz pierwszy w najnowszych dziejach - rządzący będą musieli sprawować władzę, nie dysponując senacką większością. Nie wierzę oczywiście, by łatwo się z tym pogodzili i nie próbowali skusić kilku senatorów drugiej strony fruktami władzy, ale w tej chwili nic nie wskazuje na to, żeby taka akcja miała przynieść szybkie rezultaty. A to oznacza kłopoty.
Co prawda Senat nie ma możliwości zatrzymania biegu legislacyjnego jakiejkolwiek ustawy wychodzącej z Sejmu, ale może o miesiąc opóźnić prace nad jej uchwaleniem, a wprowadzone przezeń poprawki muszą być odrzucane trudniejszą do osiągnięcia większością. Na domiar złego (dla rządzących) Senat uczestniczy w procesach powoływania nie tylko prezesa Najwyższej Izby Kontroli (co w obliczu prawdopodobnej dymisji Mariana Banasia może mieć ogromne znaczenie), ale też Rzecznika Praw Obywatelskich (wybór następcy Adama Bodnara przypada na przyszły rok), deleguje członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (w 2022 roku), Krajowej Rady Sądownictwa czy Rady Polityki Pieniężnej (ich wybór to także 2022 rok).
Do tego marszałek Senatu jest trzecią osobą w państwie, dysponuje więc (a przynajmniej powinien dysponować) dostępem do raportów służb specjalnych i innych ważnych państwowych dokumentów, ma prawo do wygłaszania orędzi telewizyjnych czy jest naturalnym partnerem do spotkań z głowami innych państw.
Nawet gdyby jednak Prawu i Sprawiedliwości udało się jakimś politycznym (mniej czy bardziej eleganckim) zabiegiem rozbić opozycyjną jedność w Senacie, pozyskać w nim dwa-trzy głosy, zdobyć funkcję marszałka, to i tak sytuacja równowagi czy nawet minimalnej albo chwiejnej przewagi sprawi, że każde z głosowań obarczone będzie ryzykiem przegranej, a – co za tym idzie – wymaga pełnej mobilizacji w Sejmie, w którym obóz rządzący zawsze ma większe kłopoty z dyscypliną, choćby z racji rządowych obowiązków posłów-ministrów.
Problem nr 2. Silniejsi Ziobro i Gowin
Obóz Zjednoczonej Prawicy wychodzi z tych wyborów znacznie mocniej wewnętrznie zróżnicowany niż przed czterema laty. A to grozi jego pękaniem i rozszczelnianiem się. W 2015 roku partie Ziobry i Gowina były słabe słabościami swych nieudanych prób budowy alternatywy dla PiS. W 2019 okrzepły i wprowadziły do Sejmu takie grupy posłów, że każda z nich mogłaby stworzyć własny klub parlamentarny. Oba ugrupowania oceniają liczbę swoich sejmowych szabel na 18 posłów. To w sumie 36 głosów, co z kolei oznacza, że PiS dysponuje w Sejmie mniej niż 200 mandatami i opór którejkolwiek z partii Zjednoczonej Prawicy przed przegłosowaniem budzącej wątpliwości ustawy stwarza realną wizję jej odrzucenia. To nadaje formacji rządzącej nową i groźną dynamikę dla partii Jarosława Kaczyńskiego.
Od pierwszych powyborczych dni harcownicy obu mniejszych ugrupowań sugerują zresztą, że czasy, gdy Solidarna Polska i Porozumienie kładły uszy po sobie i cieszyły się tym, co Nowogrodzka im "odpali", odchodzą do przeszłości. To złe wieści dla Jarosława Kaczyńskiego, to złe wieści także dla Mateusza Morawieckiego, bo jego, niespecjalnie skrywany, konflikt ze Zbigniewem Ziobrą i batalie o strefy finansowo-politycznych wpływów mogą mieć w tej kadencji jeszcze bardziej burzliwy przebieg. A w skrajnie odważnych planach, choć nikt ich dziś nie snuje, może zacząć świtać komuś pomysł rozbicia obozu PiS i utworzenia jakiejś mozaikowej koalicji złożonej z KO, Lewicy, PSL i na przykład Porozumienia Gowina.
Skrajnie mało to dziś prawdopodobne, skrajnie trudno byłoby to sobie wyobrazić, ale lider PiS będzie żył w tej kadencji ze świadomością, że - przynajmniej teoretycznie - rządzenie bez jego partii nie jest już wykluczone.
Problem nr 3. Konfederacja
I, last but not least, jeszcze jeden fakt, który podobno już w niedzielny wieczór zafrasował prezesa, a w przyszłości może dostarczyć licznych powodów bólu głowy liderom PiS. Czarny sen, który stał się jawą: pojawienie się rosnącej w siłę konkurencji po prawej stronie. Konfederacja, która dostała ponad 1,25 miliona głosów, będzie zapewne w tym Sejmie znacznie głośniejsza, znacznie bardziej radykalna niż PiS i przez to może okazać się jeszcze bardziej atrakcyjna dla młodych wyborców, z których już co piąty głosował w tych wyborach na korwinowsko-narodową koalicję.
Wyścig, kto będzie bardziej konserwatywny w sferze ideologii, kto, bez żadnych wahań, wesprze pomysły typu całkowity zakaz aborcji czy zakaz edukacji seksualnej w szkołach, może nie tylko skłócać rządzących wewnętrzne, ale też prowadzić PiS na prawicowe manowce albo czynić zeń przedmiot ataku za nie dość twardy kręgosłup. Z drugiej strony rządzący będą pod ostrym ostrzałem z lewej strony, która na każdy ideologiczny projekt będzie rzucała się bez najmniejszych wahań.
Problem nr 4. Gospodarka
Prawu i Sprawiedliwości już dziś zaglądają więc w oczy problemy czysto polityczne, ale za chwilę, bo widać je już na horyzoncie – zajrzą te, których jego polityce i perspektywie rządzenia dostarczyć mogą ekonomia i demografia. Wszystko wskazuje na to, że przed nami ostatnie miesiące gospodarczej prosperity, co oznacza, że następne budżety już nie będą mogły być tak hojne. Socjalne i finansowe rezerwy zostały już uruchomione. Następnych, równie kosztownych "piątek" i "hat-tricków", nie będzie już z czego finansować. A wyborca - z czego politycy PiS doskonale zdają sobie sprawę - szybko przyzwyczaja się do przywilejów i tego, że coś dostaje. Równie szybko zaczyna też zapominać, której ekipie ma być za to wdzięczny.
- Duża część Polaków, która głosowała na partie opozycyjne, głosowała de facto przeciwko własnym interesom – mówił w powyborczy poranek w "Rozmowie Piaseckiego" w TVN24 wicepremier Jacek Sasin, doskonale oddając stan ducha liderów swej formacji, którzy uważają, że należała im się bardziej okazała nagroda za setki miliardów wydanych na transfery socjalne. Patrząc na sprawę z punktu widzenia polityczno-merkantylnego, koszty pozyskania tych sześciu procentów głosów, które różnią wyniki PiS w roku 2015 i 2019, okazały się bowiem ogromne. Zważywszy na wydatki poniesione jak dotąd na sztandarowe programy - 500 plus czy trzynastą emeryturę - można z grubsza uznać, że każdy dodatkowy procent głosów, oddanych w tych wyborach na PiS, kosztował budżet państwa kilkadziesiąt miliardów złotych. A w następnych latach rządzący będą musieli bardziej skupiać się na tym, jak sfinansować to, co już dali, niż myśleć o tym, co mogliby jeszcze do tego dorzucić.
Problem nr 5. Demografia
Jakkolwiek brutalnie by to zabrzmiało – PiS-owi nie będzie sprzyjać także demografia. Co roku umiera w Polsce ponad 400 tysięcy osób, zaś na "rynek wyborczy" wkracza podobna liczebnie grupa. I nawet zważywszy naturalne "konserwatywnienie" wraz z wiekiem, to założyć trzeba, że równocześnie umierać będzie zdecydowanie więcej zwolenników PiS niż opozycji, a do grupy wyborców dołączać będą raczej zwolennicy rozwiązań lewicowo-liberalnych albo "narodowo-konfederackich".
Każdy następny wchodzący na "wyborczy rynek" rocznik będzie zatem mniej "pisowski" niż te, które będą z niego (i z łez padołu) schodzić. Przez cztery lata dotyczy to około trzech milionów głosów. I to jest zły prognostyk dla PiS. W grupie 60 plus Prawo i Sprawiedliwość poparło 55 procent Polaków. Nawet w nieprzepadającej za PiS stolicy, w obwodzie zamkniętym, w znajomym staromiejskim domu opieki Jarosław Kaczyński zdecydowanie pokonał wszystkich innych rywali. To są demograficzne obszary absolutnej dominacji PiS. Ale im wiekowo niżej, tym gorzej. Wśród wyborców przed 50. rokiem życia istnieje coś, co nazwałbym "kulturowym sufitem PiS-u". Wśród osób młodych i w średnim wieku opór przed głosowaniem na partię Jarosława Kaczyńskiego jest tak potężny, że nawet program 500 plus, którego wszak to wyborcy w wieku 30-50 lat są największymi beneficjentami, nie sprawił, aby w tej grupie pozyskać choćby połowę głosów (wśród wyborców w wieku 30-39 lat PiS miał 37 procent poparcia, wśród nieco starszych - 40-49 lat – 40 procent).
Problem nr 6. Wybory prezydenckie 2020
Przez ostatnie cztery lata PiS zrozumiał, "ogarnął" i posiadł instrumentarium władzy. Wie już, jak bardzo potrzebne są w polityce pieniądze, jak istotne jest kreowanie własnych mediów i - przy ich pomocy - własnej (choćby i tak karykaturalnej jak w TVP) narracji, jak ważne jest absolutne panowanie nad spółkami skarbu państwa i kierowanie strumieniami wypływających z nich środków.
Z partii, która zdawała się coraz bardziej archaiczna, kostyczna i staroświecka, PiS zamienia się w sprawne kadrowo, technokratyczne ugrupowanie, które, posługując się konserwatywną ideologią i retoryką, biegle i bez najmniejszego skrępowania wykorzystuje rynsztunek władzy. Partia władzy nie jest więc dziś Titanikiem, który płynie wprost na górę lodową. Ale pisowska barka będzie przez najbliższe cztery lata pływała po znacznie bardziej burzliwych politycznie wodach.
Wynik wyborczy (najlepiej pokazuje to elekcja senatorów) dowodzi, że dusze polskich wyborców podzielone są niemal dokładnie pół na pół, a nawet z lekką dziś przewagą obozu opozycji, która (KO+ Lewica+PSL) dostała w sumie o 900 tysięcy głosów więcej.
A to stawia przed Prawem i Sprawiedliwością jeszcze jeden problem – wybory prezydenckie. Nie trzeba nawet pisać, jak gigantycznym problemem dla rządzących byłaby zmiana lokatora pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Wynik tych wyborów pokazał, że nie jest to niemożliwe. Jeśli opozycja potraktuje pierwszą turę jako prawybory, a w drugiej skupi się wokół kandydata niepisowskiego (na dziś najbardziej prawdopodobna w tej roli wydaje się Małgorzata Kidawa-Błońska, chyba że ambicje powrotu ujawni Donald Tusk), to wszystko może się zdarzyć. Prezes PiS ma więc o czym myśleć. I ma się czym martwić.