Jeszcze jako nastolatka tańczyła na scenach w Nowym Jorku, Londynie czy we Francji. Po II wojnie światowej trafiła do Stanów Zjednoczonych, gdzie została jedyną polską primabaleriną w legendarnym Ballet Russe de Monte Carlo. Nina Novak miała u stóp cały świat. Poza Polską. Chociaż całe życie z dumą opowiada o tym, że urodziła się w Warszawie, polskiego obywatelstwa nie ma. O swoich losach opowiada w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną.
Historia Niny Novak jest tak wciągająca, że trudno zrozumieć, dlaczego dopiero na początku marca ukazała się w Polsce pierwsza książka o jej życiu. Urodzona w 1923 roku Janina Nowak, świat podbiła właśnie jako Nina.
Pierwsze sukcesy święciła jeszcze w latach trzydziestych, gdy trafiła do szkoły baletowej przy warszawskim Teatrze Wielkim. Z Polskim Baletem Reprezentacyjnym tańczyła w Nowym Jorku, Londynie czy Paryżu. Wielki świat ją zachwycił, tak jak coraz bardziej zachwycał ją balet. Jedną z nauczycielek Niny Novak była wielka Bronisława Niżyńska (chociaż żyła w cieniu brata - Wacława, stworzyła szereg klasycznych dziś choreografii).
Gdy wybuchła II wojna światowa, wszystko się zmieniło. Jeden z jej braci - Józef - zginął w Auschwitz, ojciec - w Dachau. Nina wraz z jedną z sióstr trafiła do obozu pracy w Jenie. Po wojnie dotarła do Ameryki, gdzie najpierw podbiła Broadway. Chociaż miała szansę na hollywoodzką karierę, pozostała wierna baletowi klasycznemu. W końcu została primabaleriną Ballet Russe de Monte Carlo, który po II wojnie światowej był jednym z najważniejszych zespołów świata. Dzięki swojej urodzie brała udział w sesjach reklamowych, pojawiła się w magazynie "Vogue".
W 1962 roku osiadła w Wenezueli, gdzie została jedną z najbardziej cenionych pedagożek. Po ponad 50 latach spędzonych w Caracas, los znów nie był dla niej łaskawy. Po II wojnie światowej, po ślubie z Amerykaninem, straciła polskie obywatelstwo. A jako Amerykanka w Wenezueli rządzonej przez Nicolasa Maduro nie była mile widziana. Po raz kolejny musiała zostawić swój dom i szkołę. Wróciła do Stanów Zjednoczonych.
Jak przyznaje ze smutkiem, jej rodzinna Polska o niej zapomniała. Chociaż jako jedyna Polka została primabaleriną zespołu o randze Ballet Russe de Monte Carlo, nad Wisłą znana była wąskiej grupie ludzi zawodowo związanej z baletem. Dopiero dzięki książce "Taniec na gruzach", w której Wiktor Krajewski rozmawia z Novak, Polacy odkryli ją na nowo.
Z Niną Novak rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: "Umierałam w życiu trzy razy…" - mówi pani w książce. A jednak pani śmierci uciekła. Pamięta pani te sytuacje?
Nina Novak: Pierwszy raz śmierci uciekłam, gdy dom na mnie spadł. To było już wtedy, gdy mieszkaliśmy przy ulicy Sosnowej. Biegłam do domu. Usłyszałam, że lecą samoloty, musiałam się gdzieś schować. Wbiegłam do piwnicy w najbliższej kamienicy. Inni ludzie też tak uciekali. Akurat na tę kamienicę, w której się schowałam, spadła bomba. Ta, na szczęście, zatrzymała się nad piwnicą. Mężczyźni zrobili dziurę, przez którą nas później wyciągano.
Za drugim razem, to już było w 1944 roku, biegłam ulicą, usłyszałam strzał. To były tak zwane "krowy" (wyrzutnie pocisków burzących, które ze względu na charakterystyczne dźwięki nazywane były "krowami" bądź "szafami" - red.). Trzeba było się schować w czasie, jak się liczy do dziewięciu. One tak ciągnęły, a potem szedł ogień. Gdy ją usłyszałam, zatrzymałam się przy kamienicy. Po drugiej stronie ulicy stał jakiś mężczyzna z koniem. W kilka sekund zrobił się cały czarny, zwęglony. Ocalałam. Pobiegłam do domu. Ale to były moje ostatnie chwile wojny w Warszawie. Następnego dnia Niemcy kazali wszystkim opuścić swoje domy. Szliśmy pieszo do Pruszkowa. Stamtąd mnie i moją siostrę - Kazimierę - wywieźli do Wrocławia, a w końcu trafiłyśmy do obozu pracy dla kobiet w Jenie. Miałam 22 lata.
Pani brat Józef zginął w Auschwitz, tato – w Dachau. Reszta rodziny przeżyła, prawda?
Tak, poza mną przeżyły moje dwie siostry, dwóch braci oraz moja mamusia. Jedna z moich sióstr z mężem w trakcie wojny była w Miedzeszynie i łatwiej było im przetrwać. Druga - Kazimiera - która była razem ze mną w Jenie, też przeżyła. Mnie stamtąd wypuszczono dzięki pani Lodzi Halamie. Mąż jej siostry - Zizi - był lekarzem, który w Krakowie prowadził szpital przyjmujący niemieckich rannych z frontu wschodniego.
Ale jak pani dotarła do tego lekarza?
W obozie były też inne kobiety z Warszawy. W czasie rozmów okazało się, że niektóre mnie znały jako dziecko z opery. Mówiły mi, że byłam znana, że znałam ważnych ludzi, żebym gdzieś napisała o pomoc. Pomogły mi napisać list do Krakowa. Później przyszła Niemka i powiedziała, że jestem wolna. Jednak moja siostra miała zostać. Nie chciałam jechać sama, ale siostra powiedziała, że muszę znaleźć resztę rodziny. Sama więc jechałam z obozu do Krakowa.
Pamięta pani tę drogę? To trudne do wyobrażenia, jak 22-latka przemierzyła ten dystans.
Pamiętam, że dostałam jakieś kartki, na których były instrukcje, jak mam jechać. Spotkałam kobietę, która zauważyła, że jestem zagubiona. Zaczęła mi pomagać, myślała chyba, że jestem Żydówką. Powiedziała mi, dokąd mam pojechać, co zrobić. Tak dojechałam do Wrocławia. Dalej nic nie jechało. Stała jedynie lokomotywa. Wybłagałam maszynistę, żeby mnie wziął.
Siedziałam na dachu. Zimno było okropne. W tle słychać było strzały walk niemiecko-rosyjskich. Dojechałam tak do Krakowa. Poszłam prosto do opery, gdzie byli jeszcze tancerze z Warszawy. Zaopiekowali się mną. Zobaczyłam wywieszone ogłoszenie, że moja mama - Janina Nowak - jest w Wieliczce. Pojechałam ostatnim pociągiem do Wieliczki. Nasze powitanie odbyło się w dramatycznych okolicznościach. Nadleciały sowieckie samoloty i nastąpiło bombardowanie. Nie zdążyłam nawet nic zjeść. Cały dom był zbombardowany. Wybiegłyśmy na ulicę. Mamusia miała jakieś pieniądze i zapłaciła za dorożkę. Dojechałyśmy do granicy Krakowa i dorożkarz nie chciał dalej jechać. Zostałyśmy same.
Pamiętam, że ulica była z jednej i z drugiej strony cała w ogniu, a trzeba było nią przejść, żeby dostać się do Krakowa. Nie wiem, ale chyba miałam ostatnie siły. Mama bała się bardziej ode mnie, ale jakoś się przedarłyśmy do miasta. Loda Halama załatwiła nam pokoik w hotelu. Mama mi opowiadała, że przez kolejnych dziesięć dni tylko wstawałam, mówiłam coś i kładłam się z powrotem. Płakała i nie wiedziała, co robić. Wezwali lekarza. Wydaje mi się, że brakowało mi witamin, ale byłam też emocjonalnie wycieńczona. Zabrało mi trochę czasu, żeby do siebie dojść. Później opowiedziałam jej o swoich przeżyciach.
W Krakowie nic nie mieliśmy, więc jak doszłam trochę do formy, to razem z bratem Edmundem - który w tym czasie przyjechał do Krakowa z Czechosłowacji - zaczęliśmy pracować dla armii sowieckiej. Występowaliśmy dla żołnierzy, żeby zarobić na jedzenie. Podczas tych występów poznałam Amerykanina, dzięki któremu dostałam się później do Stanów Zjednoczonych.
Wraca pani do tych przeżyć z obozu pracy?
Pamiętam, że strasznie było zimno. Była zima, a ja wyszłam z domu w jednej letniej sukience. Kobiety zrobiły mi z koca jakieś ubranie. W obozie były łóżka piętrowe, ale spałyśmy ściśnięte razem z siostrą na jednym łóżku. Dostawałyśmy raz dziennie jakąś zupę do zjedzenia. Przez pierwsze dni, jak chodziłam jeść, po drugiej stronie stołu były bardzo głodne dzieci wpatrzone we mnie. Nie mogłam na to patrzyć, więc oddawałam im swoją zupę. Po kilku tygodniach byłam bardzo słaba. Musiałam pracować sześć dni w tygodniu od szóstej do szóstej. Przy ogniu. Robiłam jakieś części do samolotów, które pincetą trzeba było włożyć do ognia i wyjąć. Nie wiem, czy to dobrze robiłam. Zasypiałam tam, przychodził Niemiec i mnie budził.
Swoją historią zaczęła się pani dzielić dopiero w 2000 roku. Dlaczego?
Na początku mojego pobytu w Nowym Jorku, gdy szłam do kina, a były tam sceny wojenne, mdlałam. Zwłaszcza że straciłam brata, Józia, którego bardzo kochałam, który był bardzo mi pomocny. To on mnie nauczył czytać i pisać, przez co jako sześciolatka poszłam do szkoły. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego on nie żyje. Gdy rozpoczęłam nowojorską karierę, zamknęłam się w sobie. Postanowiłam, że nic nie będę mówić. Chciałam, żeby mnie doceniono za to, kim jestem, a nie dlatego, że przeżyłam wojnę. Dlatego odsunęłam wspomnienia wojenne na bok i skupiłam się na karierze. Muszę przyznać, że szybko mi poszło, ale to dlatego, że miałam bardzo dobre wykształcenie. Warszawska szkoła była wówczas o wiele lepsza niż amerykańska.
Jedną z pani nauczycielek była wybitna Bronisława Niżyńska, o której Polska nieco zapomniała, a którą świat pokochał między innymi za balety "Bolero" czy "Przebudzenie wiosny".
To były wybitne choreografie. Wybitne. Ona do zespołu wzięła mnie ze szkoły. W ogóle do baletu (Polskiego Baletu Reprezentacyjnego, z którym Novak występowała m.in. w Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku - red.) trafiłam, gdy z Paryża przyjechał polski choreograf Jan Ciepliński (w 1934 roku – red.). Z trzystu dzieci wybrał mnie do solo. Miałam wtedy jedenaście lat. Od dziecka zauważano nie tylko to, jak tańczę, ale również to, że szybko się uczę. Poza tym o wiele lepiej niż inne dzieci rozumiałam muzykę, zapamiętywałam rytm. Później tańczyłam solo w takiej operetce "Kwiat Hawai", pas de troi z chłopcami, krakowiaki, w balecie "Zaczarowany las" tańczyłam rolę Cyganki, która śni o królewiczu.
Jednak zanim trafiła pani do baletu, nie było to wcale oczywiste, że swoje życie pani poświęci tańcu. Pani mama nie była przekonana, że balet to miejsce dla pani.
Nie wiedziała, czym jest balet. Myślała, że taniec to zaraz mężczyźni, że to nie jest zbyt religijne. Jednak moja nauczycielka zauważyła we mnie coś i przekonała mamę. Dla niej już samo to, że jako sześcioletnia dziewczynka poszłam do szkoły, było czymś nowym, a tu jeszcze balet.
Była pani zdolnym dzieckiem.
Chyba tak, to dzięki mojej głowie zrobiłam karierę w Ameryce. Tam pamięć jest bardzo doceniana.
Dlatego szybko pani awansowała do rangi primabaleriny Ballet Russe de Monte Carlo, jednego z najważniejszych zespołów baletowych w historii...
A na początku nie chcieli mnie w ogóle przyjąć. Ale tak, szybko się uczyłam i nie odpuściłam. Jednak miałam znacznie lepszą technikę od Amerykanek. Chociaż nie mówiłam w ogóle po angielsku, to miałam szczęście, że w zespole była Polka, Żydówka, która grała na pianinie. Ona przed próbami mi grała, żebym mogła się uczyć. Brakowało mi znajomości języka, ale wykonywałam choreografię lepiej niż inni. A że szybko się uczyłam, to równie szybko dostawałam role do tańczenia. Pierwszą tańczyłam w "Coppelii" w Chicago w 1952 roku. Nauczyłam się jej w pięć dni. Nikt nie chciał się tego podjąć. I chyba poszło mi całkiem nieźle, bo zebrałam nadzwyczajne recenzje.
Utkwiło mi zdanie z książki: "Jestem tancerką klasyczną, więc mam to we krwi, że nigdy nie patrzę pod nogi, ale przed siebie. Ot, taka postawa również wobec życia".
Świat tańca, baletu nie jest łatwy. Trzeba mieć dużą determinację i pasję, żeby tańczyć. A także mieć wytrwałość wobec nieprzyjemnych sytuacji, które czasem się zdarzają.
A długo zajęła pani nauka angielskiego?
Nie, chyba nie. Uczyłam się, jak jeździliśmy w trasy. Ale, że to był rosyjski balet, to szybciej nauczyłam się mówić po rosyjsku. Rosjanka Aleksandra Danilova, która wówczas była pierwszą tancerką, polubiła mnie bardziej niż inne tancerki. Chociaż nie wiem dlaczego. W pociągu, w przedziałach były dwa łóżka, wiec do swojego przedziału z całego zespołu to mnie wybierała. A ja później jej miejsce zajęłam (uśmiech). I jej zawdzięczam moją karierę, bo gdy zachorowała, to mi pomogła nauczyć się jej roli w "Coppelii" właśnie. Spotykałyśmy się często do jej śmierci. Po odejściu z zespołu uczyła w Nowym Jorku. Gdy przylatywałam do Nowego Jorku z Caracas, zawsze musiałyśmy się zobaczyć. Byłyśmy jak najlepsze przyjaciółki.
Ale w Nowym Jorku po raz kolejny spotkała się pani z Niżyńską. Jaką ona była kobietą, nauczycielką?
Była bardzo surowa. Potrafiła komuś powiedzieć: "Ale jesteś bałwan! Dlaczego tego nie rozumiesz?!". Mnie to nie dotykało. Ale gdy spotkałyśmy się w Nowym Jorku, stworzyła dla mnie specjalne solo w "Kniaziu Igorze", które dotychczas tańczyli tylko mężczyźni. Robiłam salta. Spotkało się to z bardzo dobrym przyjęciem. I umocniło moją pozycję w zespole, choć był tam jeden baletmistrz, który mnie nie lubił.
Zanim pani dostała się do Ballet Russe de Monte Carlo, dostała pani propozycję wyjazdu do Hollywood. Nie żałuje pani, że nie skorzystała z tej oferty?
W ogóle. Jestem bardzo szczęśliwa z tego wyboru. Poza tym nie wiadomo, jak mogłoby się to potoczyć. Poza tym, wie pan, jestem tancerką baletową. W Nowym Jorku doszła publiczność, która mnie bardzo polubiła. Dostawałam bardzo różne role.
Wspominała pani, że jako primabalerina debiutowała pani w "Coppelii". Pamięta pani tę rolę?
Tak. To jest balet trzyaktowy. W ostatnim akcie, gdy Swanilda śmieje się z Coppeliusa, tańczyłam bardzo różne układy, w tym elementy polskich tańców. Nie wiem, chyba zadziwiłam wtedy swoją polską manierą taneczną, bo na drugi dzień we wszystkich gazetach o tym pisali. To był mój pierwszy wielki sukces.
Amerykanów zachwyciła pani nie tylko talentem, ale też urodą. Pojawiała się pani w magazynie "Vogue", brała udział w zdjęciach reklamowych.
Nie zwracałam na to uwagi. Raz jeden dziennikarz napisał w tekście: "wszystko jedno, jak ona tańczy, warto było pójść do teatru, żeby zobaczyć jej twarz". Byłam taka zła przez to stwierdzenie. Najważniejsze dla mnie była scena i publiczność. Od dziecka lubiłam oklaski. Gdy byłam w warszawskiej operze, w "Aidzie" tańczyłam rolę Murzynka. I chciałam pokazać w domu, co tańczę, pojechałam tramwajem taka umalowana. Już wtedy wszyscy mnie poznali, a muzycy z orkiestry to nawet cukierki mi przynosili. Te cukierki zostały do dzisiaj, bardzo lubię słodycze (śmiech).
W 1962 roku wyszła pani drugi raz za mąż i przeprowadziła się do Caracas. Po raz trzeci zmieniła pani cały swój świat. Pamięta pani pierwsze chwile w Wenezueli?
Wenezuelę poznałam wcześniej, bo byliśmy tam z Ballet Russe de Monte Carlo. Poznałam wtedy mniej więcej ten kraj, ale nie przyszło mi do głowy, że tam zamieszkam. Na początku były różne momenty. Mnie się trochę bali, że zajmę miejsce pedagoga, ale gdy zobaczyli rezultaty, to zmienili nastawienie. Jedna z moich uczennic Francesca Dugarte zdobyła sześć medali na konkursach w Rosji.
Jako pedagog jest pani równie surowa, co Niżyńska?
Tak, ale nie do tego stopnia, co ona. Była znacznie silniejszą kobietą, zdolną nawet do tego, by kogoś uderzyć. Nigdy się do tego nie posunęłam. Ale stawiam na swoim. Gdy jedna z moich najlepszych uczennic nie chciała wykonać ćwiczenia i chciała wyjść, powiedziałam jej, że jak wyjdzie, to już nie wróci. Spuściła głowę i wróciła tyłem na swoje miejsce. Później osiągnęła bardzo wiele. Nawet niedawno do mnie dzwoniła.
Uczy pani baletu od ponad pięćdziesięciu lat. Co jest najważniejszą cechą wysokiej klasy tancerki, tancerza?
Głowa, rozum, pamięć. Oczywiście ciało jest ważne, ale trzeba umieć słuchać i zapamiętywać. Tak w pięć dni nauczyłam się trzech aktów "Coppelii". I ani razu się nie pomyliłam.
Dyrektor Ballet Russe de Monte Carlo zażartował, że pani nawet jakby chciała, nie potrafiłaby źle zatańczyć.
Chyba tak było. Tak się jakoś stało. Miałam coś, co pozwalało mi się uczyć. I ten brat... do dzisiaj jest moim aniołem stróżem, który mi pomógł, żebym stała się tym, kim jestem.
Z Wenezueli, w której mieszkała pani przez prawie 60 lat, musiała pani wyjechać. Po raz kolejny musiała pani zostawić dom i jeszcze swoją szkołę.
Tak. Dlatego, że jestem Amerykanką, co mogło być problemem, chociaż mam też obywatelstwo wenezuelskie. Poza tym zostałam dwa razy napadnięta w swoim domu. Bałam się.
I obywatelstwo polskie...
Nie, nie mam. Odebrano mi, gdy wyjechałam do Ameryki. Ale jestem Polką. Zawsze Polką. Jednak artyści, szczególnie artystka baletu, która nie mówi, są mieszkańcami świata. Swoją sztukę może pokazywać wszędzie. Tańczyłam z zespołem bardzo dużo w Europie, ale nigdy nie dojechaliśmy do Polski.
W Polsce gościnnie tańczyła pani dwukrotnie: w 1961 roku i w 1978 roku. Mimo to nie została pani w Polsce.
Były ku temu pewne powody, które nie były wygodne ani dla mnie, ani dla tych, którzy byli na wysokich stanowiskach w polskim balecie. Pierwszy raz, gdy przyjechałam do Polski, wtedy jeszcze moi koledzy sprzed wojny mnie pamiętali i miałam fantastyczne przyjęcie na scenie. Pamiętam, że otrzymałam ogromną ilość kwiatów. Później było już inne pokolenie. Wydaje mi się, że nie chciałam nikomu z tych ludzi wchodzić w drogę. Miałam swoje nazwisko, światową karierę, nie chciałam nikomu przeszkadzać w Polsce.
W 1961 roku na scenie w Polsce widziała panią pani mama. Była dumna?
Bardzo płakała. Ale to była dziwna sytuacja, bo nie mogłam z nimi mieszkać. Sowieci nie pozwolili mi z nią mieszkać. Jako Amerykanka miałam swój samochód, człowieka, który ze mną wszędzie jeździł. Byłam pilnowana.
Powiedziała pani: "Jeśli kiedyś umrę i ponownie się urodzę, to będę robić wszystko to samo". Taniec ma się we krwi?
Tak (uśmiech). Tańczę od wczesnego dzieciństwa.
Po latach ta książka przypomina Polsce pani historię. Zresztą widzę pewne podobieństwo między panią a Bronisławą Niżyńską, o której w Polsce się nie pamięta.
Tak bywa. To nie moja wina. Gdy przyjechałam (do Polski - red.), zrozumiałam, że gdybym została, miałabym trudną sytuację. Nie chciałam tu nikomu przeszkadzać, skoro gdzie indziej byłam przyjmowana z otwartymi ramionami.
I gdzie jest pani cenioną nauczycielką z własnym systemem nauczania.
Jeden z moich uczniów z Wenezueli - Alexei Zubiria - jako pierwszy niebiały tancerz zdobył złoty medal na konkursie w Ameryce. Teraz ma ogromną szkołę w Moutain View (w Stanach Zjednoczonych – red.), gdzie ma 300 uczniów i uczy moim systemem. Jeżdżę do niego raz, dwa razy w roku, żeby zobaczyć, czy trzyma się mojego systemu. Ma moją muzykę, moje choreografie. Nawet chcą, żebym w tym roku postawiła choreografię do "Sylfidy", bo znam bardzo dobrze oryginalną choreografię.
Pani Nino, patrząc na swoje doświadczenia, co chciałaby pani przekazać kolejnym pokoleniom?
Najważniejsza jest miłość. Miłość do tego, co się robi, do innej osoby. Miałam różne miłości w swoim życiu, ale ta miłość do mojego brata… Może dlatego, że została zerwana nagle. I tragicznie zginął. Od dziecka też kocham sztukę, która dała mi siłę na całe życie. Do tej pory. Trzeba kochać to, co się robi.