Polityka zawsze przyprawiała ją o mdłości. Widziała ją jako świat zdominowany przez białych, chciwych mężczyzn. Kiedy mąż oświadczył, że chce ubiegać się o najwyższy urząd w państwie, zgodziła się, ale postawiła mu ultimatum. Oto historia Michelle Obamy - dziewczyny z "czarnego getta", która trafiła do Białego Domu.
"Wciąż jeszcze wiele nie wiem o Ameryce, o życiu, o tym, co może przynieść przyszłość. Ale znam siebie. Mój ojciec, Fraser, nauczył mnie ciężko pracować i dotrzymywać słowa. Moja matka, Marian, pokazała mi, jak myśleć za siebie i używać swojego głosu. Razem, w naszym ciasnym mieszkaniu na South Side w Chicago, pomogli mi dostrzec wartość naszej historii, mojej historii, w szerszej historii naszego kraju, nawet jeżeli nie jest ona piękna ani idealna. Nawet jeżeli jest bardziej prawdziwa, niż byś chciał. Twoja historia jest tym, co masz, co zawsze będziesz mieć. To coś, co należy do ciebie".
Michelle Obama
Lata sześćdziesiąte w Stanach Zjednoczonych minęły pod znakiem skandali politycznych i głębokich podziałów rasowych. Ameryka była rozdarta. Kadencja 35. prezydenta USA zakończyła się nagle i tragicznie - John F. Kennedy został zastrzelony przez snajpera na jednej z ulic w teksańskim Dallas. Pięć lat później z rąk zamachowca zginął w Los Angeles ubiegający się o prezydenturę jego brat – Robert F. Kennedy. Obaj działali na rzecz praw obywatelskich czarnoskórych.
W targanej zamieszkami Ameryce Martin Luther King miał marzenie: zakończyć dyskryminację rasową. Nie doczekał się jego spełnienia. Kule snajpera dosięgły go w Memphis w trakcie marszu na Waszyngton.
W sierpniu tego samego roku w Chicago wybuchły jedne z największych zamieszek w historii miasta. Narodowa Konwencja Demokratów przerodziła się w krwawe starcia policji z tysiącami młodych ludzi, protestujących w Grant Parku przeciwko wojnie w Wietnamie.
W tym czasie w odległości kilku mil na północ, przy Euclid Avenue w South Side, czarnej dzielnicy Wietrznego Miasta, mieszkała rodzina Robinsonów. W niewielkiej kamienicy, na drugim piętrze apartamentu ciotki Robbie, dorastała mała Michelle.
Muzyka życia
"Dla mnie South Side było wielkie jak niebo. A niebo, jak sobie wyobrażałam, musiało być miejscem pełnym jazzu".
Michelle Obama
Kiedy w telewizji pokazywano czarno-białą politykę, z radiowych głośników płynęła kolorowa muzyka. To właśnie w jej rytmie toczyło się życie biednych, choć szczęśliwych Robinsonów.
W rodzinie Michelle roiło się od muzyków i miłośników muzyki, a największym z nich był jej dziadek, zwany przez bliskich "Southside".
W jego domu całymi dniami słychać było jazz. Michelle i jej o dwa lata starszy brat Craig wychowali się na twórczości Arethy Franklin, Milesa Davisa i Billie Holiday. Świat muzyki był alternatywą dla trudnej rzeczywistości, która czekała za drzwiami.
Obserwując ukradkiem lekcje gry na pianinie, których ciotka Robbie udzielała Craigowi, czteroletnia Michelle zapragnęła pójść w ślady brata.
"Kiedy jesteś mały, pianino wygląda, jakby miało tysiąc klawiszy. Wpatrujesz się w czarno-białą przestrzeń, która rozciąga się dalej, niż dwie małe rączki są w stanie sięgnąć. Jak wkrótce się nauczyłam, środkowe C było punktem odniesienia. To była linia rozgraniczająca obszar, po którym podróżowały prawa i lewa ręka. Granica między wysokimi i niskimi dźwiękami. Kiedy kładłeś palec na środkowym C, wszystko inne automatycznie układało się w logiczną całość".
Michelle Obama
Klawisz ten symbolizował równowagę między dwoma skrajnościami – coś, do czego Michelle będzie dążyć przez całe życie. Złoty środek, który pozwala osiągnąć poczucie kontroli i harmonii. "Znajdź środkowe C" – zdanie wypowiedziane przez ciotkę Robbie, kiedy "Miche" po raz pierwszy zasiadła przy pianinie, na zawsze zostanie w jej głowie, stanowiąc drogowskaz w chwilach rozterek i życiowych wyzwań.
A tych w jej życiu nie brakowało.
Najlepsze miejsce pod słońcem
Gdy była mała, u jej ojca wykryto stwardnienie rozsiane. Diagnoza brzmiała jak wyrok. Michelle dorastała, obserwując postępującą niepełnosprawność ukochanego taty. Był jej cichym bohaterem, nigdy nie dając po sobie poznać, jak bardzo cierpi. Nogi, powoli odmawiające posłuszeństwa, zastępował mu samochód - Buick Electra 225. Często zabierał nim Michelle i Craiga na przejażdżki do bogatej dzielnicy Pill Hill, by pokazać dzieciom, że istnieje lepsza rzeczywistość niż ta, w której przyszło im dorastać. Jego przesłanie było proste: to może być wasza przyszłość.
Tymczasem przed domami w ich sąsiedztwie jak grzyby po deszczu wyrastały tabliczki z napisem "na sprzedaż". Coraz więcej mieszkańców przeprowadzało się na przedmieścia – lepiej prosperujące, bezpieczniejsze i "białe".
Wyjeżdżali ci, których było stać. Biedna dzielnica ubożała jeszcze bardziej. Na początku lat 80. czarnoskórzy stanowili tam ponad 90 procent mieszkańców. South Side zaczęto określać mianem "czarnego getta". Wszechobecna bieda, niski poziom edukacji, wysoka przestępczość i ulice, które lepiej było omijać po zmroku. To był obraz południowego Chicago.
Ale nie dla młodej dziewczyny, której horyzonty sięgały znacznie dalej. Z okien brązowego, rozklekotanego buicka, wypełnionego śmiechem, muzyką i miłością, świat wyglądał zupełnie inaczej. Dla Michelle South Side stanowił mały pokój na poddaszu z niskim sufitem i przetartym dywanem, stare pianino ciotki Robbie z pożółkłymi klawiszami, wspólne obiady z wujkami, ciotkami i niezliczonym kuzynostwem i jazz płynący z głośników dziadka. Najlepsze i najbezpieczniejsze miejsce pod słońcem – dom.
Materiał na sukces
"Porażka to uczucie na długo przed tym, nim staje się faktem. To słabość, która rodzi się z braku wiary w siebie i która nasila się, często świadomie, przez strach".
Michelle Obama
Jest powiedzenie, które w społeczności Afroamerykanów funkcjonuje niczym mantra: kiedy jesteś czarnoskóry, musisz pracować dwa razy więcej, by osiągnąć połowę tego, co inni. Dorastając w kraju, gdzie płeć i kolor skóry definiowały pozycję społeczną, Michelle od najmłodszych lat wiedziała, że czeka ją długa i trudna droga do sukcesu. Szansa na lepszą przyszłość leżała w edukacji. To Marian i Fraser Robinson wpajali swoim dzieciom od kołyski.
Szkoła była dla Michelle drugim domem. W przedszkolu, podstawówce i liceum wyróżniała się inteligencją i ocenami. Była bystra, charyzmatyczna i pewna siebie.
Kiedy nadszedł czas wyboru studiów, celowała wysoko. Idąc w ślady brata, wybrała uniwersytet w New Jersey - jeden z trzech najlepszych w Stanach Zjednoczonych. "Nie jestem pewna, czy jesteś materiałem na Princeton" – usłyszała od szkolnego doradcy. Nie zamierzała odpuszczać. Złożyła podanie i sześć miesięcy później otrzymała list akceptacyjny.
Studia były przełomowym momentem w jej życiu. Zderzyła się z zupełnie obcą rzeczywistością. Początkowo czuła się nieswojo wśród ludzi z całkowicie odmiennych środowisk. Dostrzegała przepaść, jaka dzieliła ją i resztę studentów – białych, z najlepszych szkół i bogatych domów.
Zdarzało się, że była jedyną czarnoskórą osobą na wykładzie albo jedną z niewielu "kolorowych" w uczelnianym zespole muzycznym. Na własnej skórze doświadczała uprzedzeń rasowych. W trakcie roku akademickiego jej współlokatorka przeniosła się do innego pokoju. Dopiero po latach Michelle dowiedziała się, że stała za tym matka dziewczyny. Kobieta nie chciała, by jej córka dzieliła pokój z Afroamerykanką.
Michelle wolała dlatego trzymać się w gronie czarnoskórych kolegów.
Z czasem oswoiła się ze swoją odmiennością i odzyskała pewność siebie. Nie bała się zabierać głosu na zajęciach podczas dyskusji, w których często dominowali studenci płci męskiej.
"Zdałam sobie sprawę, że wcale nie byli mądrzejsi od reszty z nas. Byli po prostu bardziej śmiali, unosili się na antycznej fali wyższości dopingowani przez fakt, że historia nigdy nie powiedziała im niczego innego".
Michelle Obama
Studia na Princeton skończyła z tytułem magistra socjologii. Zamierzała jednak kontynuować edukację. Dla Michelle ważne było, co myślą o niej inni. Stale chciała udowadniać światu swoją wartość. Kierując się potrzebą uznania i kuszona wizją lukratywnej pracy, postanowiła podjąć studia prawnicze na Harvardzie.
Droga na szczyt
Swoją ciężką pracą, poświęceniem i determinacją przetarła sobie drogę do sukcesu. W wieku 25 lat była świetnie zapowiadającą się prawniczką. Zarabiała więcej niż jej rodzice kiedykolwiek w życiu.
Pracowała w prestiżowej firmie prawniczej Sidley & Austin. Z biura na 47. piętrze eleganckiego wieżowca rozpościerał się widok na Chicago. Widziała z niego ulice, którymi jako dziecko codziennie podróżowała do szkoły. Widziała sklepy i bary, które odwiedzała jako nastolatka. Miasto, które znała od urodzenia, wyglądało jednak inaczej. Teraz patrzyła na nie z drugiej strony szklanego sufitu.
W wieku prawie 30 lat zrozumiała, że obrała niewłaściwą drogę. Świetlana kariera prawniczki korporacyjnej nie dawała jej satysfakcji.
Postanowiła zrezygnować z wysokiej pensji i podjąć pracę w sektorze publicznym jako asystentka burmistrza w urzędzie miasta Chicago. Prawdziwe spełnienie zawodowe odnalazła w organizacji Public Allies, która wspiera kształcenie i rozwój młodych ludzi, chcących w przyszłości podjąć pracę w sektorze publicznym.
Kiedy Michelle poznała Baracka
"(Barack) zawsze obiecywał mi interesującą podróż".
Swojego przyszłego męża poznała w Chicago, gdy pracowała jeszcze jako prawniczka. Jej życie układało się zgodnie z planem do czasu, aż nie pojawił się w nim młody, przystojny stażysta z dziwnym, egzotycznym nazwiskiem.
Barack Hussein Obama spóźnił się pierwszego dnia stażu. Michelle - przydzielona jako jego mentorka - czekała z niecierpliwością. W firmie szeptano o niezwykle utalentowanym studencie prawa z Harvardu. Sekretarki zachwycały się jego urodą i urokiem osobistym. Michelle była jednak sceptyczna.
Po 10 minutach czekania jej oczom ukazał się wysoki, ciemnoskóry mężczyzna w mokrym od deszczu czarnym garniturze. Uśmiechnął się szeroko i przeprosił za spóźnienie. Tak rozpoczęła się znajomość, której losów żadne z nich nie mogło przewidzieć. Relacja zawodowa prędko przerodziła się w przyjaźń, a potem w uczucie.
Michelle, pracoholiczka i singielka z wyboru, nie chciała angażować się w związek w obawie, że zaszkodzi jej karierze. Przeznaczenie pukało jednak do drzwi. Ich pierwszy pocałunek w blasku zachodzącego słońca okazał się początkiem wielkiej miłości.
"Postanowiłam przestać myśleć i po prostu żyć. To był ciepły, letni wieczór w mieście, które kochałam. Powietrze wydawało się takie delikatne. (…) Usiedliśmy obok siebie z podniesionymi kolanami, przyjemnie zmęczeni po całym dniu spędzonym na zewnątrz, jedząc nasze lody w pośpiechu i bez słowa, nim stopnieją. (...) Patrzył na mnie z ciekawością, lekko się uśmiechając. ‘Czy mogę cię pocałować?’ – zapytał. Nachyliłam się i wszystko stało się jasne".
Michelle Obama
Michelle i Barack byli jak ying i yang – dwie bratnie dusze, całkiem różne, ale idealnie się dopełniające. Ona pragmatyczka, twardo stąpająca po ziemi, on marzyciel i idealista. Ona wszystko planująca i zorganizowana do granic, on spontaniczny i nieprzewidywalny. Dla Michelle małżeństwo było koniecznością, nieodłącznym elementem życia i zwieńczeniem miłości. Dla Baracka – formalnością, bez której nawet najlepszy związek mógł się obejść. Był to częsty powód ich sprzeczek.
Kiedy Barack ukończył studia, udali się razem na romantyczną kolację do eleganckiej restauracji. Świeżo upieczony prawnik z premedytacją poruszył drażliwy temat. Rozpoczęła się burzliwa wymiana argumentów. Każde wygłaszało swoje racje, próbując przekonać do nich partnera. Barack z typowym dla siebie spokojem, Michelle - dając ponieść się emocjom. W potoku słów nawet nie zauważyła, gdy podszedł kelner, trzymając w ręku tacę. Zamilkła, kiedy podniósł leżącą na niej srebrną pokrywkę. Pod nią zamiast deseru znajdował się pierścionek zaręczynowy. "Cóż. To powinno zamknąć ci usta" – powiedział Barack z uśmiechem.
Sakramentalne "tak" powiedzieli sobie słonecznej październikowej soboty w 1992 roku.
"To był huczny ślub. Taki właśnie miał być. Jeżeli mieliśmy się pobrać w Chicago, nie było mowy o skracaniu listy gości. Moje korzenie sięgały zbyt głęboko".
Michelle Obama
Jej liczna rodzina z Illinois oraz bliscy Baracka z Hawajów i Kenii - to była prawdziwa mieszanka kulturowa. Wśród setek gości, którzy tego dnia zebrali się w kościele Trinity United Church of Christ na South Side, zabrakło jednej osoby. Fraser Robinson nie dożył ślubu córki. Do ołtarza odprowadził ją starszy brat Craig.
Kolejny rozdział życia Michelle miała pisać już nie jako Robinson, ale Obama.
Wzloty i upadki
Obamowie byli szczęśliwi prywatnie i spełniali się zawodowo. Problemy pojawiły się, kiedy postanowili powiększyć rodzinę. Michelle długo nie mogła zajść w ciążę. Gdy test w końcu wskazał wynik pozytywny, ich radość nie trwała długo. Michelle poroniła.
"Poronienie jest samotne, bolesne i demoralizujące niemal na poziomie komórkowym. Kiedy ci się przytrafi, zapewne błędnie uznasz je za osobistą porażkę, którą nie jest. Albo za tragedię, którą, bez względu na to, jak zdruzgotana czujesz się w danym momencie, także nie jest. To, czego nikt ci nie mówi, to że poronienia zdarzają się ciągle".
Michelle Obama
Michelle z całych sił pragnęła dziecka, dlatego razem z Barackiem zdecydowała się na zapłodnienie in vitro. W ten sposób poczęły się dwie ich córki – Malia i Sasha.
Rodzicielstwo było nowym wyzwaniem dla pary, która pracowała na dwa etaty, próbując znaleźć równowagę między życiem zawodowym i prywatnym. Szczególnie dla Michelle, na której spoczywała lwia część domowych obowiązków i wychowywania dzieci. Nigdy jednak nie zrezygnowała z własnej kariery. Choć dorastała w tradycyjnej rodzinie, była kobietą wyzwoloną i zwolenniczką równouprawnienia.
Kochała i wspierała Baracka, ale nie chciała żyć w cieniu męża, którego kariera polityczna zaczęła nabierać tempa.
Droga do Białego Domu
Polityka zawsze przyprawiała Michelle o mdłości. Widziała ją jako świat zdominowany przez białych mężczyzn, walczących o władze i pieniądze. Świat pełen chaosu, nieprzewidywalny i spontaniczny – przeciwieństwo wszystkiego, w czym zorganizowana do granic Michelle czuła się swobodnie. Kiedy Barack pierwszy raz oświadczył, że chce startować w wyborach do stanowego senatu Illinois, była przeciwna.
"Bardzo nie przepadałam za politykami i nie chciałam, żeby mój mąż stał się jednym z nich. Moja wiedza o polityce stanowej opierała się głównie na tym, co przeczytałam w gazetach i nic z tego nie wydawało mi się ani szczególnie dobre, ani produktywne".
Michelle Obama
Podzielała wartości i ideały Baracka, ale bała się, że "zjedzą go żywcem". Mimo wszystko zdecydowała się wspierać męża w kampanii wyborczej. Jak się okaże, nie po raz ostatni.
Barack wygrał wybory do senatu stanowego, potem także do Kongresu. Z czasem zyskał popularność jako polityk i pojawił się pomysł sięgnięcia po najwyższy urząd w państwie. Zachęcały go do tego media, przyjaciele i bliscy. Barack chciał kandydować, ale wiedział, że decyzja nie należy wyłącznie do niego. Czekał na zielone światło od Michelle.
Zgodziła się, ale postawiła warunek: jeżeli przegra, odejdzie z polityki.
"Powiedziałam 'tak', bo go kochałam i wierzyłam w to, co mógł zdziałać. Powiedziałam 'tak', chociaż w tym samym czasie biłam się z bolesną myślą, którą nie byłam gotowa się jeszcze podzielić: wspierałam go w trakcie kampanii, ale jednocześnie byłam pewna, że nie dotrwa do końca. Tak często i z pasją mówił o walce z podziałami w naszym kraju, odnosząc się do wyższych ideałów, wierząc, że podziela je większość ludzi. Ale ja widziałam zbyt wiele podziałów, by miarkować własne nadzieje. Jakby nie patrzeć, Barack był czarnoskórym mężczyzną w Ameryce. Nie sądziłam, że może wygrać".
Michelle Obama
Rozpoczął się zacięty wyścig do Białego Domu. Chcąc nie chcąc Michelle stała się osobą publiczną. Od teraz każde jej słowo i każdy krok były uważnie śledzone przez media. Przeciwnicy polityczni i dziennikarze tylko czyhali na jej potknięcie.
Im większą popularność zyskiwał Barack, tym ostrzejsze stawały się ataki pod adresem jego żony. Krytykowano wszystko - od rasy, przez wzrost, po "niewłaściwy" kolor paznokci. Starano się wykreować wizerunek Michelle jako gniewnej kobiety, żony terrorysty i "politycznej Godzilli".
W dzieciństwie, kiedy była gnębiona przez dziewczynkę o imieniu Dee Dee, zaserwowała jej cios pięścią w brzuch. W ten sposób położyła kres złośliwym komentarzom i zapewniła sobie szacunek dzieciaków z sąsiedztwa. Będąc w samym centrum kampanii wyborczej, to ona otrzymywała uderzenia. Z tą różnicą, że tym razem nie mogła oddać.
Wraz ze wzrostem słupków poparcia rosła liczba gróźb pod adresem Obamów. Michelle starała się nie myśleć o zagrożeniach, jakie czyhały na jej rodzinę, choć świetnie zdawała sobie z nich sprawę. Barackowi przydzielono ochronę Secret Service na półtora roku przed wyborami, wcześniej niż jakiemukolwiek innemu kandydatowi na prezydenta w historii USA.
"Modlimy się, by nikt Was nie skrzywdził" - usłyszała od jednego z sympatyków w czasie spotkania wyborczego. To dodawało otuchy.
Po długiej i zaciętej kampanii nadszedł dzień wyborów. Stojąc nad urną, Michelle wpatrywała się w kartkę do głosowania, na której widniało nazwisko jej męża. Gdyby wieczorem okazało się, że przegrał, wcale nie byłaby zawiedziona. Oznaczałoby to powrót do normalności i odzyskanie męża tylko dla siebie. Przez ostatnią dekadę dzieliła go przecież z amerykańskim narodem. Jednocześnie czuła, że jej kraj potrzebuje zmiany.
"Wciąż się zastanawiasz" - głos Baracka wyrwał ją z zamyślenia. "Potrzebujesz więcej czasu?" - zapytał ze swoim szerokim, hawajskim uśmiechem.
W noc wyborczą 2007 roku, gdy wybiła godzina 22.00, świat obiegła wiadomość: Ameryka wybrała. Po raz pierwszy w historii prezydentem Stanów Zjednoczonych został Afroamerykanin.
"Pierwsza" razy dwa
Jako dziecko miała skromne marzenia: założyć rodzinę, przygarnąć psa i zamieszkać w domu z dwoma piętrami. Wszystkie powoli się spełniały, choć w zaskakujący sposób. Wprowadzała się właśnie pod najsłynniejszy adres na świecie. Jej nowy dom liczył nie dwa, a sześć pięter ze 135 pokojami, 35 łazienkami i 28 kominkami. O jej wygodę i komfort miała dbać teraz służba: kucharze, sprzątaczki, kamerdynerzy i ogrodnicy. Odtąd nad nią i jej rodziną czuwać będą mężczyźni w czarnych garniturach, okularach i słuchawką w uchu.
"Byłam pokorna i podekscytowana myślą, że jestem pierwszą damą, ale nawet przez chwilę nie pomyślałam, że wcisnę się w jakąś czarującą, łatwą rolę. Nikt, kogo określają słowa "pierwszy" i "czarny" nie mógł sobie na to pozwolić".
Michelle Obama
Michelle jako pierwsza czarnoskóra rezydentka Białego Domu czuła, że ciąży na jej barkach szczególna odpowiedzialność. Rola ozdoby męża nie wchodziła w grę. Michelle chciała odnaleźć swoje własne miejsce w prezydenckiej siedzibie. Trzymała się z dala od Zachodniego Skrzydła, gdzie rozgrywała się wielka polityka. Tę sferę pozostawiała mężowi.
Postanowiła być bliżej ludzi. Angażowała się w kampanie społeczne na rzecz zdrowego żywienia i walki z otyłością wśród dzieci. Wspierała weteranów i rannych żołnierzy, a także ich rodziny. Była adwokatką mniejszości rasowych i seksualnych. Zależało jej szczególnie na wspieraniu kobiet i czarnoskórych. Chciała, by historia Michelle Robinson stanowiła dla nich przykład. Jej przesłanie było proste: to może być wasza przyszłość.
Koniec?
Kiedy ogłaszano zwycięstwo Donalda Trumpa, Michelle Obama spała. Jak twierdzi, nie była na nie gotowa. Obudziła się już w innej rzeczywistości, w której zarówno ona, jak i Ameryka musiały na nowo się odnaleźć.
Obamowie postanowili zostać w Waszyngtonie. Mieszkają dziś w domu z czerwonej cegły, na cichej i spokojnej ulicy, niespełna dwie mile od Białego Domu. Siedząc na werandzie i zajadając się tostem, który wcześniej sama zrobiła, Michelle spogląda przed siebie. W oddali widzi agentów Secret Service, którzy wciąż nad nimi czuwają, ale teraz z większego dystansu.
Biały Dom jest już przeszłością. Zamkniętym rozdziałem zarówno dla Baracka, jak i dla niej.
"Ponieważ ludzie często pytają, powiem to tutaj, wprost: nie zamierzam ubiegać się o prezydenturę, kiedykolwiek. Nigdy nie byłam miłośniczką polityki i moje doświadczenie przez ostatnich 10 lat niewiele w tej kwestii zmieniło. Stale zniechęca mnie bezwzględność polityki - plemienna segregacja na czerwonych (Republikanie - red.) i niebieskich (Demokraci - red.), to przekonanie, że powinniśmy opowiedzieć się po którejś ze stron i trzymać się jej, niezdolni do słuchania i kompromisu (…) Wierzę, że w swej najlepszej postaci polityka może być środkiem do pozytywnej zmiany, ale ta scena po prostu nie jest dla mnie".
Michelle Obama
Michelle Obama opowiada o swoim życiu w najnowszej książce "Becoming. Moja historia", która właśnie trafiła do księgarń.