Co łączy blokadę ekonomiczną Kataru, wojnę w Jemenie i rezygnację premiera Libanu? Wszystkie te wydarzenia to kolejne odsłony tego samego konfliktu o władzę i wpływy na Bliskim Wschodzie. Główną rolę odgrywają w nim niezmiennie dwa największe mocarstwa w regionie - Iran i Arabia Saudyjska. Zimna wojna między Rijadem a Teheranem w 2017 roku osiągnęła nowy etap, stawiając pod znakiem zapytania i tak kruchą stabilność tej części świata. Niepokojący obraz dopełnia spór o Jerozolimę. Bliski Wschód znalazł się na granicy wielkiego, otwartego konfliktu, pytanie: czy ktokolwiek odważy się zrobić krok naprzód?
Wydawało się, że kolejne sukcesy w walce z tak zwanym Państwem Islamskim będą początkiem dobrych zmian w regionie od lat targanym konfliktami. W lipcu premier Iraku Hajdar al Abadi ogłaszał wyparcie bojowników IS z Mosulu - miasta, uznawanego za stolicę samozwańczego kalifatu. Niedługo potem wyzwolono także Rakkę, ostatni bastion dżihadystów w Syrii. Zrodziło to płonne nadzieje, że pokonanie wspólnego wroga zjednoczy Bliski Wschód. Tymczasem zwycięstwo nad tzw. Państwem Islamskim wcale nie oznacza końca geostrategicznych zmagań. Wręcz przeciwnie - może dodatkowo zintensyfikować rywalizację między dwoma zwalczającymi się obozami. W ten sposób burzliwy region wkroczył w nowy etap irańsko-saudyjskiej konfrontacji.
Polityka kija
Retoryka w stosunkach między Rijadem a Teheranem stała się w minionym roku wyjątkowo wojownicza. Pierwszym przejawem wzrostu napięcia między historycznymi wrogami był kryzys katarski.
Arabia Saudyjska i część jej sojuszników - Egipt, Bahrajn i Zjednoczone Emiraty Arabskie - zerwały na początku czerwca stosunki dyplomatyczne i gospodarcze z Katarem, doprowadzając do jego regionalnej izolacji. Zdjęcia opustoszałych w wyniku blokady ekonomicznej półek w katarskich sklepach obiegły wówczas światowe media. Katarczykom – którzy konsekwentnie odpierali oskarżenia – zarzucano destabilizację sytuacji na Bliskim Wschodzie, wspieranie terroryzmu oraz "zbyt bliskie” związki z Iranem. Kluczowy był ostatni zarzut. Wcześniej emir Kataru rozmawiając z prezydentem Iranu Hasanem Rowhanim miał powiedzieć, że więzi między oboma państwami są "silniejsze niż kiedykolwiek”, a następnie pogratulował prezydentowi reelekcji w wyborach, co rozwścieczyło wrogie szyickiej teokracji irańskiej sunnickie kraje Zatoki Perskiej.
Niewątpliwie wpływ na tak ostrą reakcję saudyjskiej koalicji miała deklaracja wygłoszona przez Donalda Trumpa w maju tego roku w Rijadzie, podczas jego pierwszej zagranicznej podróży jako prezydenta USA. Zapewnił on swoich arabskich sojuszników o wsparciu Waszyngtonu i wezwał do stworzenia nowego frontu przeciwko Iranowi, który "finansuje, uzbraja i trenuje terrorystów, milicje i inne ekstremistyczne ugrupowania".
Niedługo potem następcą saudyjskiego tronu zastał mianowany 31-letni książę Muhammad ibn Salman. Awansował także ze stanowiska drugiego wicepremiera na pierwszego wiceszefa rządu. Jak się potem okazało, ta zmiana we władzach Arabii Saudyjskiej otworzyła nowy rozdział w historii królestwa. Młody i ambitny książę nie tylko chce przeprowadzić serię radykalnych wewnętrznych reform, ale także przedefiniować politykę zagraniczną swojego kraju. Wzrost jego wpływów niewątpliwie odciśnie piętno na całym regionie, a jego wojownicze nastawienie wobec Iranu pogorszy i tak napięte stosunki z szyicką teokracją.
Doba, która wstrząsnęła Bliskim Wschodem
Wydarzenia z 4 listopada dowiodły, że efekty zmian, jakie zaszły we władzach Arabii Saudyjskiej, znacznie wykraczają poza granice królestwa. W ciągu zaledwie 24 godzin doszło do sekwencji zaskakujących wydarzeń, które wstrząsnęły Bliskim Wschodem.
Zaczęło się od ogłoszenia rezygnacji przez premiera Libanu Saada Haririego, który w tym czasie przebywał w stolicy Arabii Saudyjskiej. Kilka godzin później saudyjska agencja informacyjna podała wiadomość o przechwyceniu nad lotniskiem w Rijadzie rakiety balistycznej wystrzelonej z sąsiedniego Jemenu. Kiedy w lokalnych telewizjach wciąż jeszcze wyświetlane były obrazy z eksplozji pocisku, nastąpiło polityczne trzęsienie ziemi. Wielu najbardziej wpływowych i bogatych Saudyjczyków zostało zatrzymanych w ramach prowadzonej przez króla operacji antykorupcyjnej. Aresztowano aż 11 książąt, 38 byłych i obecnych ministrów, deputowanych i biznesmenów. Wśród nich był sam książę Al Walid ibn Talal – jeden z najbogatszych ludzi na Bliskim Wschodzie (20 mld. dolarów – red.). Obserwatorzy na całym świecie przecierali oczy ze zdumienia.
Jakby tego było mało, w niedzielę wieczorem w katastrofie śmigłowca zginął wpływowy saudyjski książę Mansur bin Mukrin. Do katastrofy doszło w górskim rejonie, który często ostrzeliwany jest z terytorium Jemenu, z terenów kontrolowanych przez rebeliantów Huti.
Zdaniem analityków, te wydarzenia otworzyły nowy rozdział w burzliwej historii regionu.
Niespodziewana dymisja
- Ogłaszam swoją rezygnację z funkcji premiera - tymi słowami zwrócił się do rodaków z telewizyjnego ekranu szef libańskiego rządu. Swoją decyzję tłumaczył obawą o własne życie. - Wyczułem, że są ludzie, którzy skrycie pragnął mojej śmierci - wyjawił i oskarżył współrządzący Libanem szyicki Hezbollah oraz wspierający go Teheran o sianie "zniszczenia i chaosu" na Bliskim Wschodzie. - Zło, które Iran szerzy w regionie, w końcu do niego wróci – ostrzegał Hariri.
Prezydent Libanu Michel Aoun odmówił przyjęcia rezygnacji premiera i podkreślił, że rozważy ją dopiero, gdy ten wróci do kraju i wyjaśni powody swojej decyzji.
Oświadczenie wyemitowane przez saudyjską telewizję wzbudziło zamęt wśród Libańczyków. Pojawiły się przypuszczenia, że rezygnacja Harirego – wieloletniego sojusznika Saudów - została wymuszona przez Rijad, aby zaszkodzić Iranowi. Niektórzy twierdzili nawet, że libański polityk jest przetrzymywany w Arabii Saudyjskiej siłą, czemu zaprzeczył on sam w wywiadzie udzielonym kilka dni później libańskiej telewizji. - Jeśli będę chciał wyjechać jutro, wyjadę – zapewniał.
Jak pisała agencja Reutera, premier Libanu miał podpaść Saudom podczas poprzedniej wizyty w Arabii Saudyjskiej, gdy rzekomo przekonywał o potrzebie utrzymania libańskiej koalicji z proirańskim Hezbollahem dla dobra stabilności państwa. Spekulowano, że mogło to zaniepokoić Rijad, wrogi wobec radykalnego szyickiego ugrupowania.
Dwa tygodnie później - w dniu święta niepodległości Libanu - Hariri powrócił do ojczyzny, gdzie na prośbę prezydenta zawiesił swoją rezygnację. Premier podkreślił wówczas, że wszystkie ugrupowania muszą zaangażować się w to, by trzymać kraj z dala od konfliktów regionalnych. Czytelne nawiązanie do uwikłanego w wojnę w Syrii Hezbollahu.
Niektórzy twierdzą, że polityka Saudów wobec Bejrutu związana jest z chęcią zrekompensowania sobie strat, jakie wspierani przez nich bojownicy ponoszą w Syrii z rąk współpracujących z Iranem milicji. W konsekwencji Liban ponownie został wepchnięty w sam środek regionalnej rywalizacji między Rijadem i Teheranem.
Akt wojny
Równolegle do wydarzeń w Libanie, Arabia Saudyjska zintensyfikowała swoje zaangażowanie w sąsiednim Jemenie. Ten najbiedniejszy w świecie arabskim kraj od 2,5 lat pochłonięty jest wyniszczającą wojną domową. Stronami sporu są w niej wspierane przez Rijad oddziały rządowe lojalne wobec obecnego prezydenta kraju Abd ar-Raba Mansura al-Hadiego i cieszący się poparciem Iranu rebelianci z ruchu Huti wraz z częścią armii jemeńskiej. To kolejna arena walki o hegemonię w regionie.
Do eskalacji konfliktu doszło po wystrzeleniu przez Hutich rakiety balistycznej wycelowanej w lotnisko międzynarodowe w Rijadzie. Została przechwycona, ale po raz pierwszy pocisk wystrzelony z obszarów kontrolowanych przez jemeńskich rebeliantów dotarł tak daleko w głąb Arabii Saudyjskiej. W następstwie sunnickie królestwo – oskarżające Iran o dozbrajanie Hutich - uznało atak za "akt wojny" ze strony Teheranu. W odwecie Saudowie wprowadzili całkowitą blokadę Jemenu, pogłębiając tym samym tragiczny kryzys humanitarny w tym kraju.
Irański minister spraw zagranicznych stwierdził, że "Arabia Saudyjska obwinia Iran o konsekwencje własnej agresywnej wojny", a zarzuty pod adresem swojego państwa uznał za "fałszywe i prowokujące".
Pod koniec listopada doszło do rozpadu sojuszu między rebeliantami a byłym prezydentem Jemenu
Alim Abd Allah Salahem, kiedy ten oświadczył, że jest gotowy na "nową kartę" we współpracy z Saudyjczykami. Deklaracja została uznana za zdradę i doprowadziła do wybuchu krwawych walk w znajdującej się pod kontrolą rebeliantów stolicy kraju - Sanie. Za próbę zbliżenia z Rijadem Saleh zapłacił najwyższą cenę - 4 grudnia zginął w zorganizowanym przez Hutich zamachu. Dzień później ponownie doszło do starć, w wyniku których zginęło około 300 osób.
Klęska, jakiej nie widział świat
Zdaniem analityków, ostatnie wydarzenia w Jemenie znacznie utrudnią osiągnięcie pokoju w tym kraju i przyczynią się do pogłębienia trwającego kryzys humanitarnego, uważanego za jeden z najtragiczniejszych we współczesnej historii. Według ONZ pomocy humanitarnej wymaga ponad 22 miliony Jemeńczyków.
Największą ofiarą wojny jest ludność cywilna. Sunnicka koalicja pod przywództwem Arabii Saudyjskiej jest mocno krytykowana przez społeczność międzynarodową za bombardowanie celów cywilnych, w tym szkół i szpitali. W wyniku działań zbrojnych od początku konfliktu do końca 2017 roku zginęło około 10 tysięcy osób, a ponad 50 tysięcy zostało rannych. Ponad 3 miliony Jemeńczyków - z czego połowę stanowią dzieci - zostało zmuszonych do opuszczenia swoich domów.
Kryzys pogłębił się, kiedy w kwietniu wybuchła największa we współczesnej historii epidemia cholery, na którą zmarło - jak do tej pory - ponad 2 tysiące osób, a zdaniem ekspertów, dotkniętych nią może zostać nawet milion ludzi. Co więcej, na granicy głodu żyje dziś ponad 7 milionów Jemeńczyków. W dużej mierze stanowi to wynik zarządzonej przez Rijad blokady, która odcięła dopływ żywności, leków oraz pomocy humanitarnej. W jednym ze swoich artykułów "New York Times" oskarżał Arabie Saudyjską o używanie głodu jako broni wojennej - praktyki zakazanej przez prawo międzynarodowe.
- Miliony ludzi w Jemenie mogą umrzeć z głodu, jeśli koalicja nie zaprzestanie blokady – ostrzegał w listopadzie koordynator ONZ ds. pomocy humanitarnej. - To będzie wielka klęska głodu, jakiej świat jeszcze nie widział. Z milionami ofiar – ostrzegał.
Jerozolima niezgody
Pod koniec roku Bliski Wschód pogrążył się w kolejnym kryzysie. 6 grudnia Donald Trump podjął historyczną decyzję, która urzeczywistniła obietnice składane wobec narodu żydowskiego przez kolejnych amerykańskich prezydentów. Jednocześnie jednak wbiła kolejny klin pomiędzy dwa od dekad zwaśnione narody. Trump oficjalnie uznał Jerozolimę, do której prawa roszczą sobie zarówno Żydzi jak i Palestyńczycy, za stolicę państwa żydowskiego i zapowiedział przeniesienie do niej ambasady Stanów Zjednoczonych. Decyzja ta została entuzjastycznie przyjęta w Izraelu, wzbudzając jednocześnie falę oburzenia w świecie arabskim.
- Te procedury pomogą ekstremistycznym organizacjom w prowadzeniu świętej wojny, która może odbić się na całym regionie (...) i wciągnąć nas w wojny, które nigdy się nie skończą - komentował ruch Trumpa prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas.
Radykalna palestyńska organizacja terrorystyczna Hamas ogłosiła zaś, że amerykański przywódca otworzył "bramy piekieł". Jej lider wezwał do nowej intifady przeciwko Izraelowi, a 8 grudnia nazwał "dniem gniewu”. Na ulice wyszły tysiące ludzi, którzy w akcie protestu palili zdjęcia Donalda Trumpa oraz amerykańskie flagi. W wyniku starć z izraelskimi siłami bezpieczeństwa zginęło, jak dotąd, dziewięciu Palestyńczyków, a setki zostało rannych.
W odpowiedzi na posunięcie Waszyngtonu, Organizacja Współpracy Islamskiej uznała Jerozolimę Wschodnią za stolicę Palestyny i wezwała społeczność międzynarodową do podobnej deklaracji.
Decyzję amerykańskiego prezydenta skrytykowali także dotychczasowi sojusznicy Ameryki w regionie, m.in. Jordania, Arabia Saudyjska, czy Turcja. Nawet partnerzy Waszyngtonu ze Starego Kontynentu – w tym Francja, Niemcy i Wielka Brytania – opowiedzieli się za status quo w sprawie Jerozolimy. Na wniosek m.in. Paryża i Londynu zostało zwołane w tej sprawie nadzwyczajne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa ONZ. Rezolucja wzywająca do cofnięcia decyzji Trumpa została jednak zawetowana przez Stany Zjednoczone.
USA uznały Jerozolimę za stolicę Izraela »
Eksperci twierdzą, że wybuch wojny na Bliskim Wschodzie to wciąż odległy scenariusz. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że z każdym miesiącem region ten coraz bardziej się do niej zbliża. Z pewnością wybuch nastąpi szybciej, jeśli polityczni przywódcy tej części świata przedłożą własne ambicje nad pokój.
Monika Winiarska