Kiedy w Polsce zamykano szkoły, moje dzieci wraz ze swoim szkolnym chórem występowały na koncercie w Royal Albert Hall w Londynie. Dzieci ze wszystkich szkół było dwa tysiące, plus słuchający ich rodzice. W naszej loży jedna z matek zaczęła częstować chipsami. Tylko ja odmówiłam. Nikomu innemu nie przeszkadzało, że przecież nie umył rąk. Z Londynu dla Magazynu TVN24 pisze Magdalena Miecznicka.
Od najbliższego poniedziałku Wielka Brytania zamyka szkoły. To pierwsza realna zmiana funkcjonowania państwa w związku z koronawirusem wprowadzona 18 marca przez rząd Borysa Johnsona. Decyzja ta zapadła jednak aż tydzień po tym, jak szkoły zostały zamknięte w wielu innych krajach. Nie tylko w ciężej dotkniętej epidemią Francji, lecz także w Polsce, dotąd relatywnie łagodnie dotkniętej przez wirusa. Zamykając szkoły, brytyjski premier wyraźnie zmienił swą własną politykę, którą ogłosił niecały tydzień wcześniej.
Premier, co nie chciał męczyć społeczeństwa
Na konferencji prasowej w czwartek 12 marca Johnson nie zamierzał jeszcze ani zamykać szkół, ani nawet zakazywać większych zgromadzeń, na przykład meczów piłkarskich. Przeciwnie, podczas gdy większość Europy zamykała kina, teatry i imprezy sportowe, premier Wielkiej Brytanii poradził, żeby osoby po 70. roku życia "unikały wycieczek morskich". Na tej samej konferencji ogłosił również zaprzestanie poddawania testom na koronawirusa Brytyjczyków podejrzewających u siebie chorobę. W tym samym czasie na przykład miasteczko Po w Lombardii zrobiło testy wszystkim swoim mieszkańcom.
Co do szkół, oficjalny pogląd rządu Johnsona głosił, że ich zamknięcie przyniesie negatywne skutki. Po pierwsze sprawi, że pracownicy tak zwanych kluczowych zawodów nie pójdą do pracy, bo będą musieli zostać w domach z dziećmi. Do kluczowych w Wielkiej Brytanii zaliczają się zawody medyczne, kierowcy ciężarówek i sprzedawcy w supermarketach. Co ciekawe, nie zaliczają się do nich bankierzy inwestycyjni z City.
Po drugie, według do niedawna głoszonej koncepcji rządu Johnsona, zamknięcie szkół zmęczyłoby społeczeństwo tak, że w kluczowym momencie, w którym epidemia naprawdę osiągnie punkt szczytowy, wszyscy będą mieli tak dość ograniczeń, że przestaną przestrzegać jakichkolwiek zasad. Widocznie wtedy Johnson nie przewidywał jeszcze wyprowadzenia na ulicę wojska. Dzisiaj się to już zmieniło.
Podejrzewasz wirusa? Spokojnie wróć do domu
Nim Johnson zdecydował się na zamknięcie szkół, obowiązywała polityka opóźniania epidemii zamiast jej powstrzymywania. Obowiązywała zaledwie od 12 marca.
Zanim Johnson ją ogłosił, przy wejściach do przychodni, szpitali i aptek informowano, że każdy, kto ma objawy lub podejrzewa u siebie Covid-19, powinien wrócić do domu i zadzwonić pod numer 111. Pacjenci tacy byli izolowani, poddawani testom, a w razie wykrycia wirusa starano się zidentyfikować osoby, z którymi mieli kontakt.
Jednak 12 marca Brytyjczycy dowiedzieli się, że jeśli podejrzewają u siebie chorobę, mają po prostu zostać w domu przez siedem dni. Zabroniono nie tylko chodzenia do lekarza, lecz nawet dzwonienia pod numer 111 (szybkiej pomocy medycznej w nagłych przypadkach). Pacjenci mogli dzwonić dopiero, jeśli infekcja nie będzie ustępowała przez siedem dni lub w razie pogorszenia się ich stanu zdrowia. Tak jest zresztą do dzisiaj.
Polityka stadnej odporności
Skąd wyniknął nowy plan Johnsona? Naukowcy doradzający mu uznali, że całkowite zatrzymanie wirusa jest już niemożliwe. Będzie on odtąd z nami zawsze i prędzej czy później i tak zbierze swoje żniwo. Postanowiono jedynie spłaszczać krzywą zachorowań, rozciągając je na dłuższy okres po to, żeby służby medyczne nie zostały przeciążone jednorazowym nagromadzeniem przypadków. Plan rządowy zinterpretowano jako stawianie na osiągnięcie przez społeczeństwo "odporności stadnej".
Johnson wspomniał również, że w pewnym momencie osoby po 70. roku życia zostaną poproszone już nie tylko o niewyjeżdżanie na wycieczki morskie, lecz także o samoizolację, być może aż do czterech miesięcy. Byłoby to czymś takim, jak wysłanie ich w bezpieczne miejsce, podczas gdy młodsi zostają, żeby walczyć z chorobą i uodparniać swoje organizmy. Kiedy to się dokona, również starszym nie będzie już wiele groziło. Będą otoczeni osobami odpornymi na zachorowania, a więc wirus nie będzie się rozwijał. Takie były założenia.
Wielu Brytyjczyków, z którymi rozmawiałam, chwaliło politykę Johnsona. Uważali, że to jedyny plan wybiegający choć trochę w przyszłość. Ich zdaniem, rządy większości państw europejskich i azjatyckich, w tym także Polski, zdają się myśleć tylko o najbliższej przyszłości. Jak by nie rozumiały, że wirus i tak z nami zostanie. Nie wybije się go do zera na całym świecie. W dniu, w którym otworzy się granice, wypuści ludzi z domów do kawiarni, a dzieci do szkół, pojawi się znowu - i trafi na tak samo nieodporne społeczeństwa.
Załamanie się gospodarki, utrata pracy przez miliony ludzi, a co za tym idzie utrata przez nich mieszkań i inne tragedie, które będą nieuchronnymi skutkami 18-miesięcznego shutdownu kraju czy świata - w oczekiwaniu na ewentualne wynalezienie i dopuszczenie do stosowania szczepionki - również są czymś, co może należałoby wziąć pod uwagę.
Ostatecznie, Brytyjczycy to naród sklepikarzy. W każdym razie na pewno nie podoba im się myśl, że mają oto wszyscy splajtować. Nawet mój sąsiad muzyk, na oko na pewno po siedemdziesiątce, który wsiadał dziś rano na rower, zapytany, jak się czuje, westchnął, że jest w depresji. Bynajmniej nie dlatego, żeby się bał jakiegoś wirusa. Dlatego, że w jego zawodzie wszyscy stracili zlecenia.
Panikować to jak utracić twarz
Pierwsza wersja polityki Johnsona była zgodna nie tylko z tym, co doradzali mu eksperci, zwłaszcza Chris Whitty, główny doradca medyczny rządu. Była też w znacznej mierze zgodna z mentalnością brytyjskiego społeczeństwa. Ludzie na Wyspach nie tylko liczą pieniądze i lubią pracować. Uważają się też za twardych, spokojnych i optymistycznych, a panikowanie uznają za utratę twarzy. Jeśli czegoś nie wypada w Wielkiej Brytanii, to właśnie tego.
We wtorek 10 marca w Polsce było kilka zachorowań i ani jednej ofiary śmiertelnej. Czytając polski Facebook, można było jednak sądzić, że każda rodzina jest już co najmniej w podwójnej żałobie. Rząd przygotowywał się właśnie do ogłoszenia zamknięcia szkół. Nastąpiło ono nazajutrz. W Wielkiej Brytanii mieliśmy wtedy już 382 przypadki i kilka pierwszych ofiar śmiertelnych. Moje dzieci, wraz ze swoim szkolnym chórem, występowały tego dnia w koncercie w Royal Albert Hall. W sumie dzieci ze wszystkich szkół było dwa tysiące, plus słuchający ich rodzice. Nie słyszałam, żeby ktoś ze strachu nie posłał dziecka na koncert. W naszej loży jedna z matek zaczęła częstować chipsami. Tylko ja odmówiłam. Nikomu innemu nie przeszkadzało, że przecież nie umył rąk.
W przerwie zapytałam dwóch matek, czy nie boją się koronawirusa. Obie się roześmiały i powiedziały, że nie ma się czym przejmować, bo to przecież tylko nieco gorsza grypa. Kiedy wcześniej zwierzyłam się jednej z nich, że poszłam do drogerii po żel dezynfekcyjny do rąk, zapytała mnie ze zdziwieniem, po co mi on.
Mimo takich postaw okazało się jednak, że petycję o zamknięcie szkół podpisało w Wielkiej Brytanii niemal 500 tysięcy osób. Teatry, kluby sportowe i liga angielska zamknęły się same, bez odgórnego rozporządzenia. Co do restauracji i pubów, w tym momencie pozostają otwarte, choć Johnson "nie zaleca" chodzenia do nich.
Decyzja o zamknięciu szkół od poniedziałku, 23 marca, i danie do zrozumienia, że możliwe są dalsze obostrzenia, wcale nie zostały jednak przyjęte przez całe społeczeństwo z radością ani zrozumieniem. Sekretarka w szkole moich dzieci powiedziała, że żadni rodzice nie wspominali, że chcieliby zamknięcia szkoły.
To samo wynikało z moich rozmów pod szkołą. "Wydawało się, że rząd ma jakąś politykę, no ale niestety już nie ma", powiedziała mi na podwórku szkolnym jedna z matek, która prowadzi firmę cateringową, po ogłoszeniu przez Johnsona zmiany planów.
Pewien ojciec, który prowadzi szkolenia biznesowe, również nie krył rozczarowania. "W Hongkongu postawili na wybicie epidemii i teraz, kiedy otworzyli granice, wszystko zaczyna się od nowa", powiedział. Inna matka, pracująca w firmie komputerowej, na wieść o zamknięciu szkół wybuchnęła płaczem. Jedyne dwie osoby, które ucieszyły się z tej decyzji, okazały się Polkami.
Zimny wychów
Brytyjczycy nie tylko brzydzą się panikowaniem i traceniem głowy, lecz także mają podejście do spraw zdrowia będące na antypodach wobec polskiego rozumowania. Rodzice w Polsce boją przyprowadzać dzieci z katarem do szkoły, bo zaraz zostaną wysłane do domu, żeby nie zarażały innych. Pamiętam, że kiedy moje dzieci chodziły do placówek w Polsce, karierę robiły alergie - podejrzewałam, że dlatego, że to taki bezpieczny, niezarażający katar. W Wielkiej Brytanii narażasz się raczej na kłopoty, jak nie przyprowadzisz dzieci do szkoły. I zwykły katar, z przeziębienia, a nie alergii, nie jest żadnym usprawiedliwieniem nieobecności - podobnie jak kaszel albo ból gardła. Dopiero gorączka uznawana jest za symptom choroby usprawiedliwiający nieobecność w szkole.
Zima w Wielkiej Brytanii co roku każe mi myśleć, że fizyczne zdawałoby się kwestie poczucia ciepła i zimna są konstruktami kulturowymi. Dzieci chodzą do szkoły w szortach i skarpetkach lub spódnicach i podkolanówkach przez okrągły rok. Jest nawet coś takiego jak "shorts challenge" - chłopcy postanawiają, że ani razu nie założą długich spodni. Mam w telefonie kilka takich zdjęć dzieci bawiących się na śniegu w szortach, które przyprawiłyby niejedną polską matkę i babcię o zawał serca. Wszystkie zajęcia sportowe, takie jak piłka nożna i tenis, odbywają się przez cały rok na świeżym powietrzu. Nie ma mowy o żadnych halach od października do marca, jak to było w warszawskim klubie piłkarskim mojego syna. Oczywiście, temperatura niemal nigdy nie spada tu poniżej zera. Ale kiedy parę razy spadła, zajęcia odbywały się tak samo. Podobnie jak wtedy, kiedy całymi miesiącami jest 5-6 stopni, leje deszcz i wieje wiatr.
Po przyjeździe do Wielkiej Brytanii moja córka się śmiała, że kiedy w Polsce chodziła ze szkołą na basen, nie wolno jej było nie wysuszyć włosów, nawet w lecie. Pani sprawdzała wszystkie głowy i w razie czego dosuszała sama. W Londynie nie wolno jej z kolei włosów wysuszyć. Suszenie w ogóle nie jest uwzględniane w czasie zarezerwowanym na przebranie po pływaniu.
Dodajmy, że na basenie nikt nie chodzi w klapkach, tylko na bosaka. Jakby w Wielkiej Brytanii nie słyszano o grzybicach i kurzajkach, których tak się boimy w Polsce. Mniejsze są też obawy wobec brudu i zarazków. W szkole nie istnieje w ogóle instytucja kapci. Chodzi się po prostu w butach z dworu. Co do mycia rąk, to też jest, przynajmniej na moje oko, znacznie mniej drobiazgowo przestrzegane niż w Polsce. Moje dzieci śmieją się, że dopiero parę dni temu, w czasach koronawirusa, zaczęto pilnować, żeby myły w szkole ręce przed obiadem.
Wielu Brytyjczyków planowało więc traktować koronawirus jak każdy zwykły zarazek. Parę dni temu przez chwilę podejrzewałam moją dziesięcioletnią córkę, że może być zarażona. Okazało się, że nie jest. W chwili niepewności chciałam jednak odwołać spotkanie z koleżanką, również matką dzieci z naszej szkoły. Odpowiedziała mi: "Bzdura! Chętnie dostanę ten wirus. Odporność to dobra rzecz!".
Brytyjska odporność na wiatr, deszcz i zimno każe mi czasem myśleć, że oni w ogóle nie zauważają pogody. A w każdym razie nie biorą jej pod uwagę - co jest o tyle dziwne, że faktycznie bez przerwy o niej mówią. Spokój to niewątpliwie cecha narodowa. Legenda z czasów drugiej wojny światowej głosi, że starali się nie brać pod uwagę nawet ciężkich bombardowań przez niemieckie samoloty, zwanych blitzem.
Stanisław Cat-Mackiewicz, polski premier na uchodźstwie i publicysta, tak opisywał zachowanie Anglików podczas blitzu: "Bomba niemiecka przebija sufit jakiejś restauracji z dancingiem. Na sali trupy i gruzy, tańczyć dalej jest trudno. Anglicy stają w ogonku do szatni, swoim zwyczajem nie rozmawiając ze sobą, senni, obojętni, spokojni i nudni". George Orwell w 1947 roku pisał natomiast, że Brytyjczycy pogardzali postawą Polaków, których wojna rzuciła do ich stolicy. Podczas bombardowań Polacy mieli jakoby okazywać "tchórzostwo".
A jednak jest inna strona, uważanego za brytyjski, dystansu wobec zagrożeń. Kiedy parę tygodni temu poszłam kupić żel dezynfekcyjny do rąk, wchodząc do drogerii, wstydziłam się, że okażę się taką samą panikarą, jak moi ziomkowie podczas blitzu. A tu co? Dowiedziałam się, że dezynfekantu do rąk nie ma od stycznia. Ktoś go musiał wykupić. W mojej dzielnicy akurat niemal nie ma Polaków. Panikować musieli więc Anglicy.
W końcu poszłam do drogerii rano, przed otwarciem, i ustawiłam się w kolejce. Dwa razy ekspedient wyszedł i ogłosił, że "nie było dostawy". Poczułam się jak zapewne moja mama w latach 80. w Polsce. Po kilku próbach w końcu udało mi się kupić ten żel - był już racjonowany, sprzedawano po butelce na osobę.
Robienie zapasów jak wotum nieufności
Okazało się też, że ludzie już od pewnego czasu zaczęli wykupywać produkty spożywcze i papier toaletowy. Obecnie supermarkety racjonują niektóre produkty - a niektóre sklepy racjonują już wszystko. Dwa z nich, Iceland i Sainsbury’s, wprowadziły też specjalne godziny dla osób w podeszłym wieku - zapewne, żeby zgodnie z sugestią Johnsona pomóc starszym osobom się izolować. Z kolei supermarket internetowy Ocado najpierw ogłaszał coraz odleglejsze terminy dostaw. W środę natomiast w ogóle zawiesił swoją aplikację i stronę internetową.
W czwartek rano chciałam kupić ryż. W lidlu kolejka zakręcała trzy razy przez cały sklep. W tesco ekspedientka się roześmiała i rozłożyła ręce, wskazując na kompletnie pusty regał. Ryż znalazłam dopiero w małym sklepiku na rogu ulicy. Może jest tam trochę drożej niż w lidlu, ale też ryzyko epidemiologiczne niższe. W najbliższych tygodniach planuję zupełnie przestawić się na sklepiki.
Zdaniem wielu komentatorów, te paniczne zakupy świadczą o tym, że Brytyjczycy nie ufają do końca swojemu rządowi. Trudno się dziwić, skoro polityka w obliczu pandemii zmieniła się tak diametralnie w ciągu zaledwie tygodnia. I nieważne czy rząd mylił się wtedy, czy myli się teraz.
Krytycy poprzedniej decyzji wskazują na to, że choć premier twierdził, że opiera się na poradach wybitnych naukowców, epidemiologów i behawiorystów, to jakby zupełnie nie wziął pod uwagę innych poglądów, również naukowych. Na przykład tego, co powiedział szef WHO Tedros Adhanom Ghebreyesus: wirus jest tak nowy, że nie wiadomo jeszcze, jak długotrwała będzie nabywana przez chorych odporność. Co, jeśli będzie trwała trzy miesiące? Wtedy cała strategia uodpornienia społeczeństwa okupiona może być 250 tysiącami ofiar, może okazać się chybiona.
Opadły maski
Zaufania do rządu, lecz także mediów, nie zwiększają też takie szczegóły, jak na przykład sprawa maseczek. Od początku mowy o epidemii media głosami autorytetów pouczały, że nie należy kupować maseczek, ponieważ i tak nic nie dają, a w ogóle to bardziej potrzebują ich lekarze i szpitale, więc kupowanie jest nieetyczne.
Był to dziwny przekaz - z jednej strony nie ma po co, bo i tak maski nic nie dają, a z drugiej strony potrzebują ich lekarze, więc chyba jednak coś muszą dawać. W efekcie niemal nikt nie chodził w maseczkach. Widziałam w nich niemal wyłącznie kilka młodych Azjatek. Tymczasem ostatnio "New York Times" pisał, że w USA była to celowa dezinformacja. Tak samo było w Wielkiej Brytanii. Chodziło o to, żeby ludzie nie wykupili maseczek jak ryżu i żelu do rąk.
Jednak zamiast uczciwie powiedzieć: "tak, maseczki pomagają, ale bardziej są potrzebne lekarzom, więc prosimy, nie wykupujcie ich", kłamano. Owszem, maseczki chronią, przynajmniej w jakimś stopniu. Nawet szalik zawiązany na ustach może ochronić. Na ulicach Londynu wiedziały o tym tylko Azjatki. Miały doświadczenie z SARS. Zresztą zdjęcia z Azji także z epidemii koronawirusa pokazują, że wszyscy chodzą tam w maskach. Jak się okazuje, nie bez powodu. I jeśli Azja niemal wypleniła wirus, to między innymi dzięki temu.
Brytyjczycy nie chodzą w maskach. Częściowo, ponieważ ich okłamano. Ale częściowo może dlatego, że to by wskazywało na panikę, a więc byłoby utratą twarzy. I to dosłowną.